Ad futuram rei memoriam.
W siódmym krzyżyku życia, przedstawianie się życiorysem, można już potraktować jako epitafium na kamieniu nagrobnym. I niech tak będzie. W pamięci elektronicznej pozostanie zapis (ale czy trwały?) po kimś, który był znany, no powiedzmy kilkuset mieszkańcom naszej planety. Gdy ostatni z nich zamknie oczy, pamięć o mnie będzie niebytem. Żywię jednak nadzieję jak każdy, że jakiś ślad utrwali się, chociażby maleńkim bitem w ciżbie niezliczonych impulsów elektronicznych. Nie wyobrażam sobie, że przeżyte lata pozbawione są jakiegokolwiek sensu, a celem samym w sobie były tylko żarcie i reprodukcja, jak u muchy, którą … pac i po wszystkim!
A może są inwokacją do wiecznego, wspanialszego życia obiecywanego przez Najwyższego. Tutaj nie powinno być znaku zapytania. Jestem rzymskim katolikiem więc w to wierzę.
Z woli Boga, matka Leokadia z domu Lewandowska i ojciec Julian obdarzyli mnie życiem, co potwierdza metryka urodzenia wystawiona przez władze miasta Poznania.
Wpisano datę 28 czerwca 1936 roku i imiona ? Krzysztof, Paweł, Michał. Wiem, że Krzysztofów Jagielskich jest kilku, natomiast Krzysztof, Paweł, Michał tylko jeden i będąc egoistą, jak prawie każdy, cieszę się, że to wyróżniało mnie pośród innych. Szkoda, że tylko to!
Prawdopodobnie nie pisałbym tych słów, gdyby mój siedmioletni brat Michał nie umarł na zapalenie płuc. Może Rodzice chcieli mieć tylko dwoje dzieci? Któż to wie. Żył już pierworodny Andrzej, licząc sobie jedenaście wiosen w chwili narodzin Krzysztofa, Michała, Pawła.
Michał, to po moim śp. Bracie. W nadziei, że będę taki jak on utalentowany. Paweł, po młodym fizyku już wtedy świetnie zapowiadającym się naukowcu. Paweł Nowacki, profesor wielu chwalebnych światowych uniwersytetów, trafił po śmierci na strony encyklopedii.
Nie mogę się nie pochwalić, ach te słabostki, że spacerował ze mną, pchając wózek, wybitny szopenista i pedagog muzyczny, Jan Ekert. I dostawał szału, bo płakałem bez przerwy. Bez powodu. Tak sobie. Do dzisiaj nie może tego zapomnieć.
Jeżeli dodam, że aczkolwiek niechętnie i nie często, brał mnie na kolana mój dziadek Maksymilian Dolatkowski, jeden z okręgowych komendantów poznańskiego Sokoła, to moje pierwsze lata życia spędzone w tak znakomitym towarzystwie (a można by wymienić jeszcze wiele powszechnie znanych osobistości), zapowiadały obiecującą przyszłość. Niestety Hitler i Stalin skutecznie namieszali w moim życiu i wspaniałe nadzieje prysły się jak bańka mydlana.
Dawniej doszukiwano się podobieństw odziedziczonych po prababce, po pra wuju, po pra ciotce, nie domyślając się… genów! I to mnie usprawiedliwia. Jestem kopią jakiegoś tam pra pra pra. Jestem taki jaki jestem i na to nic nie poradzę. I ktokolwiek ma do mnie jakieś pretensje, to proszę je zgłaszać do mojego dawcy genetycznego.
Dzięki pracowitości, dyscyplinie wewnętrznej i pomysłowi mojego śp. brata Andrzeja, zwyczajnego profesora prawa i geografii Uniwersytetu Wrocławskiego, mogę wspinać się po gałęziach rodzinnego drzewa genealogicznego.
Najstarszy zapis, jaki udało mu się ustalić, to pradziadowie Michał Jagielski urodzony w 1820 roku i Kunegunda z domu Matuszewska o rok młodsza. Chociaż mówi się o Matuszewskim co w Powstaniu 1830 na Litwie brał udział. Przez pokolenia ród Jagielskich skupiał się w miastach Inowrocławiu, Bydgoszczy, Chełmży i ich okolicach. Nie była to ziemia miodem i mlekiem płynąca. Moi protoplaści ciężko pracowali na kawałek chleba. Zapewne uprawiali ziemię, parali się rzemiosłem, drobnym handlem. Niektórzy emigrowali do Westfalii, a nawet do Chicago.
Pomorze, jak wiadomo z historii, wcielono do zaboru pruskiego. Małżeństwa polsko niemieckie i odwrotnie były na porządku dziennym. Moja babka pochodziła z Damrathów, ale jej matka nosi polskie nazwisko Morawska.
Rodziny były wielodzietne, więc odnóg rodowych jest co niemiara. Nie będę się jednak przedzierał przez tę gęstwinę, lecz sięgnę gałęzi najbliższych i najbardziej mi znanych.
Babka Maria, matka mojej Matki, z domu Matuszewska, dwa razy stawała na ślubnym kobiercu, i dwukrotnie owdowiała. Pierwszym wybrańcem dwudziestojednoletniej panny był Wojciech Lewandowski, wdowiec, starszy od niej o ćwierć wieku. Trzy lata później zginął tragicznie.
Akt zgonu nie podaje przyczyny, określa tylko pozycję zawodową Bremsenmeister, czyli hamulcowy. Pozostawił młodą wdowę z dwoma córkami dwuletnią Leokadią (moją Matkę), roczną Salomeą i świeżo wybudowanymi kamienicami przy ulicy Głogowskiej 83 w Poznaniu. Wynagrodzenie kolejarza w tamtych latach jak widać było bardzo przyzwoite. Przypuszczam także, że część kosztów budowy pokrył ze sprzedaży majątku ziemskiego. Na pewno niewielkiego, ale pieczętowanego herbem szlachty wielkopolskiej.
Babkę Marię zapamiętałem jako bardzo energiczną i stanowczą matronę. Wziąwszy kredyt pod hipotekę istniejącego już domu, postawiła obok drugi, na Rynku Łazarskim, opatrzonym numerem jeden. Nie tylko utrzymywała się z pobieranego czynszu od lokatorów, ale dodatkowe profity czerpała z własnej restauracji na parterze.
Młoda wdowa, z niedużym majątkiem, wzbudzała zapewne spore zainteresowanie u mężczyzn, bo już po dwóch latach samotności, oddała swoją rękę Maksymilianowi Dolatkowskiemu, starszemu od niej o dwanaście lat, przystojnemu, trzydziestosiedmioletniemu kawalerowi, staremu kawalerowi jak na owe czasy, poważanemu mieszczaninowi miasta Poznania, mistrzowi zduńskiemu z własnym przedsiębiorstwem, wysoko stojącemu w hierarchii Sokoła i piastującemu wiele zaszczytnych funkcji społecznych. Miedzy innymi był jednym z założycieli cmentarza w dzielnicy Górczyn i Banku dla średniej klasy społecznej.
Stojąca mocno na ziemi Maria, uległa urokowi męża do tego stopnia, że restaurację wypełniali goście pijący i jedzący na koszt gospodarza, tym bardziej, że było to ulubione miejsce spotkań członków Sokoła.
Przypuszczam, że napominanie lekkodusznego męża nie przynosiło skutków i zdenerwowana Maria knajpę przezornie wydzierżawiła.
Nie zmroziło to jednak dobrych korelacji małżeńskich, bo prawie rok po roku, rodzą się same córki Stefania, Halina, Janina, Marianna, z dłuższą przerwą na Elżbietę. Wychowanie i wyżywienie siedem panien wymagało nie lada zabiegów. Ponieważ nie były szpetne i gdy osiągały wiek dojrzały, mnóstwo kawalerów zaczęło bywać na tak zwanych obiadach. Babka wspominała, że często przy stole siadywało ponad dwadzieścia osób. Co podobno w tych czasach było rzeczą zwyczajną.
W domu jednak się nie przelewało i córki wcześnie się usamodzielniały. Ujmując rzecz statystycznie, cztery wyszły za mąż, najwcześniej dwudziestoletnia Salomea, dwie zmarły, a jedna pozostała starą panną. Leokadia urodziła trzech synów, Salomea trzy córki i syna, a Stefania jedynaka.
Gdy piszę te zdania wszystkie ciotki, wujowie i moi rodzice już nie żyją.
Ojciec mój Julian miał trzech braci i trzy siostry. Niestety ze smutkiem muszę przyznać, że nie wiele wiem o pozostałej rodzinie ze strony Jagielskich. Z moich najbliższych kuzynów i kuzynek żyje jeszcze sześcioro.
Moja Matka Leokadia urodziła się 26.07.1897 roku w Poznaniu. Zmarła 28 czerwca 1938 roku (w rocznicę moich urodzin). Niestety nie wiele wiem o losach Matki – jakie ukończyła szkoły, gdzie pracowała. Pewnym jest, że w banku w Gdańsku, gdzie poznała Juliana Jagielskiego.
Ojciec Julian urodził się 11 lutego 1900 roku. Zginął w czasie Powstania Warszawskiego trafiony odłamkami pocisku artyleryjskiego od tak zwanej krowy lub „szafy” 23 września 1944 roku. Pochowany w Warszawie na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Kwatera A.27, grób 25, w rzędzie ósmym. Na wieczność. Jak wszyscy tutaj leżący.
Odtworzenie jego życiorysu nie jest dla mnie łatwe. Wiadomo, że w 1918 został powołany do wojska niemieckiego, ale na wieść o wybuchu Powstania Wielkopolskiego zdezerterował i brał udział jako powstaniec wielkopolski w walkach pod Inowrocławiem. Odznaczono go Krzyżem Wolności. Nie nosił pagonów oficerskich. Dokształcał się, uczęszczając na różne kursy w wojsku. W wojnie bolszewickiej dotarł z polską armią do Kijowa. Wiadomo, że pracował w drogerii, banku, firmach reklamowych i biurze podróży Frankopol, które tuż przed drugą wojną światową rozwijało się bardzo dynamicznie. Założył je we Lwowie, a potem, z wielką galą otwarcia, w Poznaniu. Współpracował z Hamburskim Happag- Loydem.
Ślub Leokadii i Juliana odbył się 4 czerwca 1924 roku w Gdyni.
W 1925 urodził się Andrzej w Gdańsku, w 1928 Michał ( zmarł w 1935 i spoczywa na cmentarzu Poznań Górczyn, w mogile rodzinnej zwolnionej z opłat cmentarnych na wieczność, razem z Matką, ciotkami Marylą, Stefanią i jej mężem Tomaszem Hempowiczem, babką Marią i dziadkiem Maksymilianem Dolatkowskim i krewnymi Gąsiorowskimi. No i ja w 1936 roku.
Być może komentarz osób współtworzących mój życiorys uczyniłby go ciekawszym, jednak pozostanę przy mojej relacji pamięciowej. Tajemnice, których nie wyjawię, zabiorę do grobu.
Wydaje mi się, że pierwszym moim zapamiętaniem był regularny, krótki szum fali jeziornej i szelest trzcin. I słowo Batorowo. Potwierdziły to późniejsze wspominki rodzinne. Ojciec organizował dom wczasowy nad jeziorem w Batorowie pod Poznaniem, w majątku generała Dowbora Muśnickiego!!!!! Jego córka Janina (zamordowana w Katyniu) zapewne bawiła się ze mną i brała mnie na kolana.
Przed oczyma mam też spacer z dziadkiem Maksymilianem po ZOO w Poznaniu. Utrwalił się prawdopodobnie dzięki zamieszaniu po tym, jak włożyłem palec do klatki z kunami. Także blizna na prawej nodze, która rosła wraz ze mną, przywołuje pamięci obrazy gorącego mleka chlustającego na mnie z garnka ściągniętego z pieca kuchennego i ogromnych bąbli na podudziu.
W momencie wybuchu drugiej Wojny Światowej miałem trzy lata. I znowu jakieś skrawki pamięci. Boże Narodzenie, bawię się zabawkami, po pokoju wbiega jakiś obcy człowiek w zielonym ubraniu, krzyczy schneller, schneller, (to pierwsze niemieckie słowo, które wpadło mi w ucho). A potem znowu inny pokój bez sufitu w budynku, zasypanym śniegiem, szafa leżąca w tym białym puchu i my w niej . Ojciec, brat i ja. A potem zatłoczony przedział pociągu.
Dzisiaj wiem, że w przededniu Bożego Narodzenia Niemcy wyrzucili nas z mieszkania do zastępczej kwatery, zbombardowanego, wypalonego domu. Stąd ten śnieg, mróz dwudziestostopniowy i ocalała z pożaru szafa służąca nam za łóżko. Wymoszczona pierzynami i kocami, zdobyczami z naszego mieszkania, do którego ponownie wkradł się Ojciec, używając własnego klucza do drzwi kuchennych. Pijany niemiecki oficer nie zauważył osobnej klatki schodowej dla służby. Potem jazda pociągiem, to masowe wysiedlenie ludności do Generalnej Guberni z włączonej Wielkopolski.do Rzeszy. W naszym przypadku do Warszawy, gdzie przygarnęła nas rodzina.
Komentarz do tej części życiorysu. Chcąc upamiętnić exodus ludności niemieckiej, tzw. wysiedleńców, z miedzy innymi nadanych ziem Polsce po Drugiej Wojnie Światowej mocą porozumienia Wielkich Mocarstw, planuje się na terenie RFN budowę muzeum pomnika. Proponuję ogarnąć pamięcią WSZYSTKICH wypędzanych, przesiedlanych, mordowanych w czasie i po Wojnie, na całym świecie. Nie pomijając Rosji, o której milczy się politycznie, a której barbarzyństwo, jeśli można oceniać je w jakiejkolwiek skali, można umieścić na pierwszym miejscu.
Dalszą część mojego żywota opatrzę podtytułem – okupacja niemiecka i bolszewicka. To lata 1939, 1945.
Pamiętam wiele ulicznych piosenek, jak np. Siekiera, motyka, bimber, szklanka , Dzisiaj w Warszawie, dzisiaj w Warszawie wesoła nowina, tysiąc bombowców leci do Berlina (na melodię Dzisiaj w Betlejem…), no i oczywiście te śpiewane przez niemieckie marsz kompanie: Haili, hailo…, napisy: Nur fuer Deutsche – to następne niemieckie słowa, których się nauczyłem. Najczęściej jednak słyszałem: raus, halt, Hende hoch, Schweine Polaken.
Wychowywała mnie ulica. Ojciec imał się wszelkich prac, bo bieda i głód niepodzielnie gościły w domu. Brat Andrzej konspirował. Mieszkaliśmy na ulicy Grottgera 23. Naprzeciwko były koszary i szkoła niemieckiego lotniczego personelu pomocniczego. Niedaleko na wzniesieniu, na ulicy Dworkowej, silnie ufortyfikowana komenda policji. Za oknami mieszkania ciągnęło się pole, na którym stał potężny, rozłożysty dąb z wypaloną od pioruna dziuplą, w której często chowałem się w czasie zabaw. Pamiętam też w pobliżu tzw. gliniankę, niewielkie jeziorko, w którym woda była mętna i zapewne skażona nieczystościami, co nie przeszkadzało letnim kąpielom! Tuż obok stała fabryczka tytoniu, jak ją zwano, a produkowano w niej papierosy. W pierwszych dniach Powstania spłonęła. Pamiętam buchające języki ognia i słup czarnego dymu.
Sam, bez opieki wypuszczałem się na piesze wycieczki. Ul. Grottgera łączyła się z Belwederską. Często przechodziłem koło Belwederu, nie mając pojęcia o jego znaczeniu. Dla mnie był pałacem, niedostępnym zamkiem, otoczonym zasiekami z drutu kolczastego. Nieraz wydłużałem moje eskapady, dochodząc do ulicy Litewskiej gdzie mieszkała ciotka Salomea, siostra mojej nieżyjącej Matki, razem z mężem Stefanem i dziećmi Ewą, Maliną, Wojtkiem i Anną. Dla mnie była to przygoda, ale Wujostwo świadomi łapanek, strzelanin odbierali to trochę inaczej. Wujek Stefan pomagał pozostałej rodzinie, nam Jagielskim, wujostwu Hempowiczom i dziadkom Dolatkowskim. Nieźle mu się powodziło. Był jednym z dyrektorów fabryki czekolady Wedel.
Ulica Litewska przywołuje dwa wspomnienia. Bawiąc się z kuzynostwem, upadłem na stojący na podłodze wazon, kryształowy, stłukłem go i wbiłem sobie w udo spory kawałek szkła. Znalazłem się natychmiast w szpitalu dziecięcym (istniejącym do dzisiaj) po drugiej stronie ulicy i tam uratowano mi nogę. Opatrzność czuwała nade mną. Jak się później okazywało, nie tylko w tym przypadku.
W Wigilię Bożego Narodzenia licznie zgromadzona rodzina raczyła się barszczem z uszkami. Dla mnie pierożków zabrakło. Jeden z grzybków w farszu okazał się być trującym! Cudem, że nikt nie umarł, i do tego śmiercią naturalną, co w owym czasie było luksusem! Może zbyt wielu połknęło ten jad, osłabiając jego moc? Skończyło się zbiorowymi wymiotami, biegunką, omdleniami.
Po ulicy Grottgera często spacerowali starsi państwo z psem foksterierem. Byli to Kornel Makuszyński i Jego Małżonka. Pana Kornela zapamiętałem o siwych włosach (z wąsem), o przyjaznym i miłym uśmiechu (mój późniejszy ulubiony pisarz), a Panią jako szczupłą, wysoką (wyższą od Niego?). Może rozmawiali ze mną? Może tylko przechodziliśmy koło siebie? Pamięć zawodzi. Ale nigdy nie zapomnę podarowanego mi Koziołka Matołka!
Na ulicy Belwederskiej zatrzymywała się kolejka, zwana EKD . Elektryczna Kolejka Dojazdowa. Latem, niedzielami razem z Ojcem jeździłem nią do Powsina, do lasu. Ojciec szukał chwil wytchnienia od okropności wojny, a ja cieszyłem się spacerami i możliwością zabawy. Jedna z tych podróży o mały włosek nie skończyła się tragicznie. EKD zderzyła się z ciuchcią (wagoniki ciągnięte przez bardzo wolny parowóz) jadącą z Piaseczna. Jaka była przyczyna owej kolizji, nie wiem. Prawdopodobnie w ogóle nie domyślałem się, że była to katastrofa kolejowa.
Gdy wracaliśmy i wysiadaliśmy w Warszawie, ocieraliśmy się o potężnych niemieckich żandarmów, w obszernych płaszczach, w hełmach, z metalowymi półokrągłymi blachami zawieszonymi na piersiach, z automatami dyndającymi u pasa i długimi pikami w ręku. Służyły one do wymacywania ukrytych pod ławkami tobołków z żywnością kupowaną nielegalnie po wsiach.
Wojna, zachowała się w mojej pamięci obrazkami, jak w komiksie i nie jestem pewny, czy uszeregowanych chronologicznie. Może w następnych zdaniach będzie trochę chaosu, ale przypomnieć chciałbym te zdarzenia, które wydają mi się ważne na tyle, by zainteresować nimi następne pokolenia mojej rodziny.
Ojciec nie chcąc zostawiać mnie samego w domu, zabierał często do swojego biura na ulicę Wiejską 15, niedaleko Sejmu. Był licencjonowanym tłumaczem języka niemieckiego -Dolmetscher. Klientów było sporo, tak że często wracaliśmy do domu późno wieczorem. I w czasie jednego z takich powrotów, na skrzyżowaniu Al. Jerozolimskich z Nowym Światem ujrzałem dziesiątki kucyków. Była zima i unosiła się nad nimi mgła pary. Patrzyłem zauroczony na nieznane mi koniki, a przy nich uwijali się jacyś dziwni ludzie. Nie wiem jak zapamiętałem słowo Kałmucy. Tak nazywano pogardliwie ukraińskich żołnierzy Kamińskiego. Wsławili się bestialskimi mordami w czasie Powstania Warszawskiego. Historykom zapatrzonym w potężne burze dziejowe, umykają zazwyczaj zwykli ludzie, jakby przestrzeń historyczną wypełniali sami królowie, cesarze, generałowie czy politycy, a godne zainteresowania są tylko ich życiorysy. Na przekór im, przypomnę zabawkę, którą bawiły się dzieci wojennej ulicy, a która doprowadzała okupantów do białej gorączki i nerwowego rozstroju. Może jestem jedynym, który utrwala ją w pamięci dla potomnych?
Była miniaturką lotniczej bomby. Zrobiona z ołowiu, bo musiała być ciężka. Odciągało się szpic, misternie umocowany na drucikach. W wyżłobienie zeskrobywało się siarkę z zapałek, być może wkładało kapiszony, nie pamiętam. Kapiszony to chyba wynalazek powojenny? Czubek się zamykało. Bombkę umocowaną na długim sznurku, kręciło się silnie nad głową i wyrzucało w górę. Nabierała sporej wysokości, no i oczywiście spadała. Zetknąwszy się twardym podłożem, na przykład z chodnikiem, trotuarem wybuchała!. Siarka eksplodowała, wydając dźwięk strzału karabinowego. Przerażeni Niemcy lub kapusie powiadamiali policję o pojawieniu się partyzantów. Nadjeżdżały opancerzone budy (otwarte samochody) pełne żandarmów. My „partyzanci” dawaliśmy drapaka. Bezwiednie braliśmy więc udział w wojnie psychologicznej.
Wiele wieczorów, przesiedziałem na krawężniku mojej ulicy przed domem czekając, aż mój brat Andrzej pozwoli mi wrócić do mieszkania. Nie miałem pojęcia, że w tym czasie odbywają się u nas spotkania konspiracyjne żołnierzy Armii Krajowej. Kiedyś podpatrzyłem jak brat chowa pistolet w piecu kaflowym. Przyznałem się do tego grubo po wojnie.
Dziecko odbiera otaczający go świat swoim dziecięcym umysłem, patrząc na niego przez pryzmat zabawy, przygody. Nawet śmierć jest czymś nierealnym, bezosobowym, bezbolesnym, niepojętym. Sporo zapamiętałem, ale ta pamięć jest pozbawiona dramaturgii odczuć. Chociaż, Powstanie Warszawskie pozostawiło we mnie ślady już dorosłego, dojrzałego umysłu. A może to tylko skutek nabywanej z biegiem czasu wiedzy o tym wydarzeniu?
Tak czy owak chodziłem do ochronki, czyli do przedszkola. Przypomina mi o tym moja fotografia blondaska ukazującego w uśmiechu szczerbate uzębienie, ze śliniaczkiem na szyi, siedzącego na murku przed ochronką. To zdjęcie jest porozrywane. Ojciec miał je przy sobie, gdy trafiły go odłamki granatu na podwórzu kamienicy przy Wiejskiej 15 (był komendantem bloku).
Na skutek odniesionych ran zmarł i został pochowany na miejscu. W 1945 toku przyjaciółka mojego Ojca Pani Alina Zwolińska postarała się o przeniesienie zwłok na Cmentarz Wojskowy, na Powązkach w Warszawie.
I jeszcze jedna dygresja, wtręt w opowiadane przeżycia. Ha, gdybym był mądry za młodu, ale nie byłem i nie wypytywałem moich krewnych o ich przeszłość, o ich pamięć o pra krewnych, i nie zapisywałem tego do kajetu. Właściwie nic nie wiem o starszej generacji rodzinnej. Teraz bardzo żałuję, bo niewiele pozostało źródeł poznawczych i odtwarzanie historii przypomina układane puzzle, w którym puste miejsca pozostałe po brakujących kartonikach, nie pozwalają domyśleć się układanego obrazu. Trudno, już nic na to nie poradzę, i nie mam czasu ani pieniędzy, by szperać w księgach parafialnych, wypytywać żyjących jeszcze świadków przeszłości.
Ja Krzysztof Jagielski liczący sobie 87 lat, odczuwam potrzebę, ba, jestem przekonany o obowiązku, zapisania mojego życiorysu, chociażby dla kogoś w przyszłości, który być może zainteresuje się, nie tylko mną, ale czasami, w których przyszło mi żyć i być może będzie wdzięczny mi za to.
W 1943 roku ukończyłem siedem lat i wysłano mnie do polskiej szkoły. Drugiej klasy nie zdołałem rozpocząć w przewidzianym czasie, bo pierwszego sierpnia 1944 wybuchło Powstanie Warszawskie. Bodajże w listopadzie tegoż roku o moją wiedzę troszczyli się już przełożeni sierocińca w Konstancinie, gdzie umieściły mnie litościwe dusze. Ale o tym w dalszej części.
Wybiegając jednak w przód, by zakończyć temat nauk, wspomnę, że uczęszczałem do szkoły podstawowej w Gdyni – Orłowie, już w wolnej Polsce, do trzeciej klasy. Był to rok 1945. Nie długo jednak w tej klasie pobyłem. Za karę, że spałem na lekcjach, przeniesiono mnie do czwartej. Uznano, że mój poziom wiedzy przewyższał ten wymagany. To był mój jedyny sukces naukowy, którym mogę pochwalić się w mym życiorysie, ale to dzięki doskonałych, przedwojennych nauczycieli, którzy mimo wojny, uczciwie wypełniali swój pedagogiczny obowiązek. Godni dzisiaj wspomnienia i naśladowania.
Moją intencją nie jest napisanie powieści o sobie, broń Boże, chociaż dotychczasowy obszerny tekst, obfitujący w być może w wiele nie istotnych wydarzeń, mógłby to zapowiadać. Faktycznie życiorys grubieje, bo ciągle przypominam sobie coś o czym MUSZĘ napisać. Ale dla czego i komu się tłumaczę? To jest mój życiorys i piszę go jak chcę. Ot!
Wybiła godzina W . Wolność. Pierwszego sierpnia 1944 roku rozpoczęło się Powstanie Warszawskie. Moim nieprzemijającym marzeniem jest napisanie o Nim scenariusza do wielkiego epickiego filmu. Czekam wciąż, że taki film powstanie. Film równy gigantom obecnego kina.
Jak na ośmiolatka zapamiętałem sporo z Powstania Warszawskiego i ta pamięć jest dla mnie ŚWIĘTA. Uważam, że mimo straszliwych ofiar i zniszczeń, było ono konieczne Głównodowodzący Armią Krajową Bór Komorowski powziął słuszną decyzję. To była JEDYNA nadzieja na wolną Polskę. Sprzedano nas już sowietom. Utworzyli szybko okupacyjny rząd z przymiotnikiem polski. Należało więc tworzyć fakty dokonane. Oczyścić stolicę z niemieckich okupantów, przenieść Polski Rząd z Londynu do Warszawy, i wtedy jako prawowici właściciele własnego kraju mogliśmy stawiać określone warunki nadchodzącym bolszewikom. Nie udało się to w skutek nikłej i niechcianej pomocy ze strony naszych aliantów, Anglii i Stanów Zjednoczonych, i wstrzymanie przez Stalina ofensywy, bo domyślając się z poczynień Bora- Komorowskiego, z zimną krwią pozwolił Niemcom wymordować dwieście pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców stolicy!!!! W przeciągu sześćdziesięciu trzech dni. Do dzisiaj Świat pamięta o Hiroszymie, Dreźnie, a zginęło tam o wiele mniej ludzi. Nie chodzi o licytację śmierci, chodzi o przyzwoitość.
I znowu odejście? od przygód życia. I tak to będzie się powtarzać. Konfrontacja starca z życiorysem.
Popołudnie pierwszego dnia sierpnia było ciepłe i słoneczne. Ojciec pracował w biurze, brat był poza domem, wracał właśnie z rozpoznania wywiadowczego spoza Warszawy i na Lesznie zaskoczyła go godzina W , a. Ja bawiłem się na podwórku.
Opiekowały się mną dwie panie, jedna z nich o nazwisku Mazurek (to złowrogie nazwisko pojawi się jeszcze raz), które od Ojca wynajmowały pokój.
Nagle od strony ulicy Dworkowej odezwały się długie serie strzałów z broni maszynowej. Oznaczało to tylko jedno – potyczkę z Niemcami. Ludzie doskoczyli do bram. Ulica wyludniła się. Widziałem niemieckich żołnierzy biegnących w kierunku gmachu policji. Znowu odezwały się pojedyncze strzały. Ktoś zawołał: to Powstanie! Ludzie padli sobie w ramiona, całowali się, płakali z radości. Potem zeszli do piwnic i czekali na rozwój sytuacji. O zmroku uzbrojeni po zęby Niemcy przeczesywali domy na Grottgera, szukając powstańców. Tak zapamiętałem początek Powstania Warszawskiego.
Reszta to znowu obrazy, obrazeczki.
Przy domu, na polu dojrzewały pomidory. Ostrzał z policji na Dworkowej był tak silny, że tylko dzieci miały szansę wczołgać się w zagony pomidorowe. Z jedzeniem było krucho. Ojciec od wielu lat odkładał na czarną godzinę suszony chleb i jakieś konserwy. W pierwszych dniach Powstania wszystko to znikło. Złodzieje rabowali mieszkania wiedząc, że ludzie koczują w piwnicach, że tam śpią, myją się, jedzą, a na prymitywnych piecykach wypiekają placki podpłomyki?.
Okolica była kontrolowana przez Niemców, nie strategiczna, więc w miarę spokojna. Ale i tu bezbronną ludność systematycznie, piwnica po piwnicy, mordowały bestialsko, podrzynając brzytwami gardła nie tylko mężczyznom, ale kobietom i dzieciom, rabowały, podpalały ukraińskie sotnie Kamińskiego. Pamiętam lamenty w mojej piwnicy: są już w domach po przeciwnej stronie ulicy. Nie można uciekać, bo Niemcy nas powystrzelają. Co robić?
Nie zdążyli podciąć nam gardeł. Nastąpiło krótkie zawieszenie broni i ludność z okolic Mokotowa wypędzono. Dokąd? Nie wiedziałem. Moje opiekunki niosły jakieś tobołki, a ja mały neseserek Ojca. Moim obowiązkiem było dbać o tą niewielką walizeczkę zawierającą ważne dokumenty. Zawsze leżała na biurku, w dostępnym dla mnie miejscu. W czasie alarmów lotniczych chwytałem ją i zbiegałem do piwnicy.
Zatrzymaliśmy się w okolicy ulicy Chełmskiej. Zobaczyłem tam po raz pierwszy żołnierzy Armii Krajowej. Na przedramieniu nosili biało czerwone opaski. Patrzyłem na nich jak na wyśnionych bohaterów, bajkowych rycerzy. Jak się znacznie później dowiedziałem takich herosów także miałem w rodzinie. Kuzynkę Marię – Malinę, o pseudonimie Pucia, szesnastoletnią harcerkę z Parasola. ( zmarła mając 93 lata – styczeń 2024), mojego brata Andrzeja dziewiętnastoletniego żołnierza wywiadu o pseudonimie Jodła, odznaczonego Powstańczym Krzyżem Walecznych. Do tego rodzinnego panteonu bohaterów należy dołączyć przyszłego męża mojej kuzynki Ewy, Andrzeja wielce szanowanego i zasłużonego w walce podziemnej ( nie żyje już). No i mojego brata Andrzeja.
Pamiętam wielkie podwórze otoczone trzema kamienicami. Na środku piętrzył się ogromny stos mebli. Wyniesiono je z mieszkań na wypadek bombardowania lub ostrzału czołgów, zakładając, że domy bez mebli nie będą się paliły! Jedna z bram wyjściowych wychodziła na ulicę, jak mi się wydaje, Chełmską. Stąd próbowano przeskoczyć na drugą stronę lecz było to nie możliwe. Długi jej odcinek kontrolował snajper niemiecki. Na moich oczach zginął jeden ze śmiałków ryzykownego wypadu. Pamiętam, że leżał długo na środku ulicy.
Za rozległą łąką, obok naszych domów, sterczały ruiny wypalonej fabryki. Ta przestrzeń była także pod obstrzałem niemieckiego wyborowego strzelca. Nasi żołnierze AK siedzieli jak w kotle. Brakowało amunicji, brakowało jedzenia. Do snajpera nie można było się dobrać. I znowu potrzebne były dzieci, które jak zaskrońce zwinnie przedostałyby się do ruin fabryki i przyniosły zaopatrzenie. Wybór padł na mnie i dziewczynkę w moim wieku. Dziecko nie ma dystansu do śmierci. Dotarcie do ruin było dla nas fraszką. Nie wiem co pchaliśmy przed sobą czołgając się kociołek zupy, paczkę z amunicją, doprawdy nie pamiętam. Ale wykonaliśmy nasze dziecięco żołnierskie zadanie. Choć kule bzykały nad nami.
Minęło od tego czasu osiemdziesiąt lat. Być może żyje ta dziewczyna, być może wspomina chłopca, z którym czołgała się po łące. Hej, dziewczyno, teraz możesz odnaleźć mnie w intrenecie. Czekam na Twój znak!
Tuż obok znajdowały się warsztaty samochodowe, lub jakaś firma transportowa. Patrząc miarą oczu dziecka, wszystko wydawało się ogromne, wielkie, przestrzenne. Na placu stały wszelkiego rodzaju pojazdy mechaniczne, od walców drogowych po ciężarówki i samochody osobowe. My, dzieci bawiliśmy się tam często i chętnie w tych martwych, uśpionych automobilach. Bawiliśmy się!!!!!!
Aż pewnego pogodnego popołudnia nadleciały czarne ptaki, ze straszliwym wyciem, wspaniałe samoloty, ostatni krzyk techniki Sztukasy nurkujące, z syrenami zwielokratniającymi odgłos spadania, wywołującymi panikę, strach wśród kobiet, dzieci, starców.
Ja te lecące bomby widziałem, stojąc na schodach płytkiej piwnicy! Ja je widziałem! Widziałem bomby odrywające się od skrzydeł! Ja dziecko!!!!!!!!Gospodarcza przybudówka, w której się schroniłem, ocalała. Stos mebli na podwórku płonął. Paliły się też budynki. Nie było już samochodów, walców, ciężarówek. Tylko bezkształtna masa żelaza.
Uciekaliśmy do Kościoła na ulicy Chełmskiej. W wyobraźni moich opiekunek, bezpiecznego azylu. Brakowało już miejsca. Ludzie leżeli na posadzkach potokiem, ranni, chorzy, zmęczeni, ławki wypełniali szczęśliwcy, do których uśmiechnął się los, czasowo!
Zmierzchało gdy nalot powtórzono. Tym razem na szpital!!!!!!!! Stałem przy oknie i widziałem te straszne ptaszyska. Pikowały i zrzucały bomby. Szpital składał się jak domek z kart. Górne piętra opadały na niższe, i tak dalej. Widziałem całe rzędy łóżek z chorymi lecącymi w dół. Cel nalotu był jasny, szpital!
A potem wpadli do Kościoła żołnierze AK, z pistoletami w rękach i krzyczeli: wychodzić, ratujcie szpital, ratujcie ludzi!
To, o czym teraz napiszę, nie wymyśliło dziecko, ani nie poprawiła ręka starca. Noc była ciepła, niebo gwiaździste otoczone łuną pożarów, rozświetlone pochodnią płonącego szpitala. W stronę Sadyby płynęła rzeka ciał ludzkich na noszach, kalek prowadzonych przez siostry zakonne, popalonych, zakrwawionych, w bandażach. Płynęła rzeka szarych, umęczonych, przerażonych, objuczonych tobołami mieszkańców Warszawy.
I ta Cisza, przerażająca cisza, jakby majestat Boga, spokojny, niezmienny, trwający w gwiezdnym migotaniu, tłumił ziemskie rozpacze, jęki bólu, złorzeczenia i wygrażania Mu. Jakby szeptał: – cierpcie, ale zadośćuczynię wam, zasiądziecie po Mojej prawicy.
Sadyba dołączyła się do nas. Mieszkańcy obrzeża Warszawy byli pewni, że teraz i na nich kolej. Krążące nad tym miastem stalowe ptaki oglądałem już z bezpiecznej odległości.
Po obu stronach drogi prowadzącej do Piaseczna piętrzyły się stosy walizek, tobołów porzucanych przez maszerujące w upalnym skwarze mrowie ludzkie, bez wody, bez jedzenia. A ja dzielnie nie wypuszczałem z rąk neseseru Ojca. Celem tej pielgrzymki był obóz koncentracyjny w Pruszkowie.
Gdzieś po drodze, litościwy człowiek, stojący przy bramie wjazdowej spinającej wysoki mur, okalający być może jakiś majątek ziemski, przywołał moje opiekunki, wpuścił do środka i kazał ukryć się w zagonie malin. O zmierzchu zaprosił nas do domu.
Następny postój pamiętam doskonale, w szczegółach, które tkwią w mojej pamięci nie wiadomo dlaczego? To gospodarstwo. Nazwy wsi nie przypominam sobie. Dom parterowy nie miał wejścia od ulicy, lecz od podwórza. Po lewej stronie stała stajnia i obora, murowane i jak mi się wydaje, obszerne. Poddasze pachniało sianem i ulęgałkami. Natomiast od prawej strony zalatywał z chlewika kwaśny fetor świń. Stała tam też otwarta, pękata beczka z kiszonymi ogórkami. Czworobok przestronnego podwórza zamykała stodoła z zapasem ziarna i słomy, i transmisyjną młockarnią. Wjechać do niej można było przez wielkie wrota zarówno od podwórza, jak i od strony pola.
Jeszcze dzisiaj mógłbym dokładnie powtórzyć, ba pokusić się samemu wyrobić chleb na kwasie i wypiec na liściach chrzanowych w piecu chlebowym, jak to codziennie robiła gospodyni.
Staram się ustalić kolejność i czas pobytu innych okolicznościowych lokatorów w gospodarstwie. . Byli to żołnierze niemieccy i węgierscy.
Krótko o Niemcach. Na rżysku stał namiot z obracającą się anteną. Jak sobie znacznie później dopowiedziałem, była to stacja radiolokacyjna. Obsługa jej zajmowała jeden z pokoi gospodarzy. Gotowali zupę z dyni na mleku i częstowali mnie. Nie mogłem przełknąć tego świństwa. Do dzisiaj czuję jej zapach. Jeden z żołnierzy chwalił się tatuażem na lewym ramieniu. Była to obozowa wieża strażnicza i znak SS.
Jeżeli zbieg okoliczności można nazwać przeznaczeniem lub przeznaczenie zbiegiem okoliczności, to ja jako ośmiolatek doświadczyłem tego. Stajnie wypełniły się końmi, a podwórze taborem węgierskim. I wieloma żołnierzami z takimi dziwnymi czapkami. Pamięć o nich jest słoneczna. Nie tylko kojarzą mi się z ładną pogodą. Ciągle kręciłem się przy nich. Byli mili i zajmowali się mną. Każdego wieczoru czekało na mnie wiadro jakiejś strawy. Tylko dla mnie, zaznaczali, jakby chcieli podkreślić tym moją wyjątkowość, ale dopowiadali zaraz, możesz i z innymi się podzielić Oczywiście wiadra zupy nie mogłem sam unieść. Tak to po raz pierwszy w moim życiu poznałem smak i zapach wybornego jedzenia węgierskiego. Zauroczenie to trwa do dzisiaj, a w mój życiorys wplecie się węgierska nić. Nawet także lekceważąca, by tylko użyć takiego nie ostrego przymiotnika, potraktowanie mnie teraz przez Instytut Kultury Węgierskiej i Ambasadę Węgierską w Warszawie, nie naruszą mojej miłości do tego wspaniałego Narodu.
Nastały dni szare i słotne. Wieczorny mrok w izbie rozjaśniała karbidówka. Moje opiekunki znikały na długi czas. Wracały z łupem. Wybierały się do Warszawy na szaber. Wiedziały gdzie i w jakich w piwnicach chowano cenne rzeczy (zamurowane w ścianach, podłogach). Pamiętam rozrzucone na stole wielkie ilości sztućców i wyrobów srebrnych. Miały jakieś układy z niemiecką żandarmerią, bo przecież nikogo nie wpuszczano do miasta. Stałem się przeszkodą w tym dobrze rozwijającym się interesie, gospodarze nie chcieli się mną opiekować, więc panie oddały mnie do sierocińca R.G.O w Zalesiu Górnym i zabrały ojcowską walizeczkę. Jednak myślę, że dzięki ich sprytowi i brakowi skrupułów przeżyłem Powstanie Warszawskie.
W sierocińcu szybko mnie wykąpano i ostrzyżono do glacy. Musiałem być nieźle zawszony. Gdy wszedłem do sali pełnej dzieci, wzbudziłem ogólne zainteresowanie swoją chudością i ogoloną głową. Wołano, wskazując na mnie – trupia czacha, trupia czacha! No i zostałem Trupią Czachą do ostatnich tam dni pobytu.
Sierociniec znajdował się na parterze pokaźnego budynku. Szkoły? Sanatorium? Na górnych piętrach kwaterowali żołnierze niemieccy. Spacerując, ocieraliśmy się o czołgi okopane w lesie.
I znowu kilka refleksów pamięci. Jedenastego listopada. Święto Narodowe, obchodzone przez nas uroczyście i konspiracyjnie, w samej paszczy lwa. Deklamacje, pieśni narodowe, a ja jako aktor w teatrze cieni za zawieszonym na sznurkach prześcieradle i oświetlonym od tyłu, odgrywaliśmy niemą i statyczną scenę modlących się przy grobie poległego za Ojczyznę.
Nie mam pojęcia ile dzieci przebywało w sierocińcu, sto? powyżej dwustu? Na pewno wiele. Wykarmienie ich było nie lada problemem. Królowały dwie zupy: jedna z żytnich otrębów na wodzie, często źle rozmieszanych, tworzących gule z surową mąką. Nie jadalnych i nie strawnych, druga to plujka, gotowany, nie wymłócony należycie owies. Nawet smaczna, bo słodka. Tylko to ciągłe wypluwanie łupin!
Pewnego razu pokazałem blizny na nodze (przypomnę, jedna od gorącego mleka, druga od stłuczonego wazonu) i opowiedziałem mrożącą krew w żyłach ich historię: ta poprzeczna to od odłamku pocisku, ta pionowa to od postrzału z karabinu maszynowego gdy rzucałem, któryś tam raz, butelki z benzyną w czołgi. Dzieci szybko opowiedziały to wychowawcom, a oni mając przecież namacalny dowód i nie przypuszczając, że mały chłopiec może mieć taką fantazję, uznali mnie nie tylko za bohatera, ale i bohatera specjalnie odżywianego chlebem ze smalcem.
Znowu Opatrzność czuwała nade mną. Sierociniec 14 Grudnia ewakuowano do Zakopanego!!!! Mimo, że wagony kolejowe oznakowano na dachach i po bokach wielkimi znakami Czerwonego Krzyża, pociąg został ostrzelany przez sowieckie myśliwce! Na wojnie zdarzają się przecież pomyłki, prawda?
Umieszczono nas w Kościelisku, w przepięknym domu góralskim „Willa Stasiówka”, zasypanym po piętro śniegiem. Bielusieńkim, nieskażonym, nie tkniętym stopą ludzką. Parę kroków dalej, niezbyt głębokim jarem płynął wartki potok. Latem służył nam za łazienkę i basen kąpielowy, choć woda była przejmująco chłodna.
Pewnego razu zaprowadzono nas do łaźni w niemieckich koszarach w Zakopanem.
Przeszliśmy obok potężnej sali udekorowanej choinkami i pełnej żołnierzy siedzących przy stołach nakrytych białymi obrusami. To była Wigilia Bożego Narodzenia 1944 roku. Naszej, sierocińskiej niestety nie zapamiętałem.
W dalszym ciągu byłem pupilem Pań kierowniczek. Jedna z nich, a pamięć mnie teraz zawiodła, choć długi czas nosiłem w sercu Jej nazwisko, była prawdopodobnie Głównym Komendantem Związku Harcerstwa Polskiego. Gdyby któryś z wychowanków sierocińca przeczytał ten tekst, to bardzo proszę o kontakt.
Cały czas, nieprzerwanie trwały zajęcia szkolne. Obchodziliśmy uroczyście wszystkie święta państwowe i kościelne. Chodziliśmy do przepięknego, drewnianego kościółka w Kościelisku. Jeszcze dzisiaj dźwięczy mi w uszach góralskie śpiewne odmawianie modlitw. Wychowywano nas patriotycznie, w dyscyplinie i zabawie harcerskiej. Spacery po górach, ogniska, poznawanie przyrody, podchody, orientacja w terenie, pierwsza pomoc. Panie te, choć już prawdopodobnie nie żyją, zasługują na trwałą pamięć Narodu Polskiego, któremu w dniach wojny wiernie służyły. Cześć Ich pamięci!
Klasa była jeszcze umajona dekoracją pozostałą po świętowaniu Trzeciego Maja. Trwały zajęcia szkolne, gdy wbiegłem do środka krzycząc: – koniec wojny, koniec wojny! Dzieci znieruchomiały i chwilę potem płakaliśmy z radości, z litości nad sobą, nad utratą rodzin.
Kierowniczka jak zwykle zabrała mnie do Zakopanego. Dowiedziawszy się o zakończeniu działań wojennych, czym prędzej wróciliśmy bryczką do sierocińca.
Tak kończył się rozdział mojego życia, który opatrzyłem podtytułem okupacja niemiecko – bolszewicka.
Rozpoczynał się nowy: – okupacja bolszewicka 1944 – 1990
Rodzina powiadomiona przez Czerwony Krzyż, że żyję i jestem w Kościelisku, nawiązała kontakt z sierocińcem. Latem 1945 roku „okazją” wyekspediowano mnie do ciotki Maryli Dolatkowskiej, do Poznania. Na drogę obdarowano pięknym kozikiem – scyzorykiem. Ten gdzieś się zawieruszył, pamięć o czasie spędzonym w sierocińcu, przetrwała.
Okazją był pociąg towarowy z pasażerami o losie mojemu podobnym. Wracano do rodzin, do miejsc dawnego zamieszkania. Podróż z Zakopanego do Poznania trwała … tydzień! To naprawiano tory, to zabrakło węgla lub wody do lokomotywy, to czekał z jakiś ważnych przyczyn, a maszynista przecież też człowiek, musiał odpocząć, kupić coś do jedzenia, wyjść za potrzebą. Spano na słomie, uzupełnianą ze stogów stojących na polach. Nawet gdy pociąg niespodziewanie ruszał, a pasażerowie nie zdążali wsiąść, nie przejmowano się. Wnet ponownie stawał lub posuwał się z taką szybkością, że spokojnie można było go dogonić.
Od czasu tej pamiętnej podróży nie jadam masła. A było to tak. Upał w wagonie był niemiłosierny mimo otwartych drzwi na oścież po obu stronach. Łakomie spoglądałem na osełkę masła jedzoną przez współpasażerów, wtedy rarytasu nie smakowanego przeze mnie od wielu lat. Resztki spływały dosłownie z pergaminu, w który masło opakowano. Zauważono mój głodny wyraz oczu i dano mi ten papier do zlizania. Prawdopodobnie musiałem się rozchorować, wymiotować. Nie pamiętam tego zdarzenia. Gdy Ciotka Maryla na powitanie raczyła mnie chlebem z masłem (rarytas!), gwałtownie protestowałem. Mógłbym być teraz doskonałym kontrolerem wyrobów mlecznych. Natychmiast wyczuwam ich nieświeżość!
Podobnym efektem zakończyło się przymusowe picie tranu wielorybiego, które nota bene uratowało życie milionom dzieci w Europie lub uchroniło od gruźlicy. Codziennie łyżka tranu z towarzyszącym jej kawałkiem chleba z solą, dla zabicia przebrzydłego smaku. W domu, szkole. Wszelkie oleje, ryby cuchną mi tranem! Nie jadam ich pod żadną postacią. Ale co ciekawe tutti frutti di mare uwielbiam! Ostrygi, różnej maści ślimaki, ośmiornice, kalmary, raki.
Moim wychowaniem zajęło się wujostwo Elżbieta i Alojzy Szkodowscy. Wujek owdowiawszy, ożenił się ponownie z moją ciotką w Warszawie. Przeżywszy Powstanie Warszawskie, powrócił do Gdyni Orłowa, do apteki, którą założył jeszcze przed wojną.
Byłem sierotą. Mama umarła przed wojną, Ojciec zginął w czasie Powstania, brat Andrzej był we Włoszech, w armii Gen. Andersa. Po kapitulacji razem z tysiącami żołnierzy Armii Krajowej pomaszerował do obozów jenieckich w Niemczech. Tam po wyzwoleniu ich przez armię amerykańską, wstąpił do szeregów polskiego wojska we Włoszech. Po zakończeniu działań wojennych, armię przetransportowano do Wielkiej Brytanii i na mocy zdradzieckiego porozumienia Anglii, Stanów Zjednoczonych z Sowietami, zdemobilizowano. Część żołnierzy pozostała w Anglii, część rozjechała się po całym świecie, ale niestety wielu, tęskniąc za najbliższymi i Ojczyzną, i otumaniona propagandą sowieckiej Polski, powróciło do Kraju. Wielu z nich pomordowano w kaźniach Urzędów Bezpieczeństwa, pozamykano na długie lata w ciężkich więzieniach, skazano na niewolniczą pracę, wielu przez lata prześladowano.
Wstrętną rolę naganiacza w Anglii odegrał wysoki funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa w Warszawie, nijaki Reich – Reinicki, który wykonał doskonale swoje zadanie służbowe, namawiając żołnierzy do powrotu do Polski, wiedząc, że wielu z nich skazuje na śmierć. Tak, to ten Reich – Reinicki, nazywany w RFN papieżem krytyków literackich, cieszący się wielkim poważaniem i sławą. W latach dziewięćdziesiątych, gdy opublikowano o nim prawdę, tchórzliwie zaprzeczył jej. Zresztą nie był wyjątkiem!
Jak już wspominałem, przeniesiono mnie z trzeciej klasy do czwartej. Do szkoły miałem zaledwie parę kroków. Mieszkałem na pierwszym piętrze, nad apteką, na ulicy Orłowskiej 66, później przemianowanej na Bohaterów Stalingradu. Przekroczywszy ulicę Gdańską – trasa Gdynia – Gdańsk, szedłem do brzegu morza i przepięknego mola dalej ulicą Orłowską, wysadzaną po obu stronach niskimi klonami. W połowie drogi stała moja Publiczna Szkoła Podstawowa nr.8.
Woźny ręcznym dzwonkiem wydzwaniał początek i koniec lekcji. Lata beztroskie, bo jakież to problemy mógł mieć młody chłopak, poza stopniami, biegły szybko, a z perspektywy dnia dzisiejszego, za szybko! Uczyłem się kiepsko i wujek Alojzy używał nie tylko pasa, kabla od żelazka, ale i łopatki na węgiel. Krzyczałem przeraźliwie, regularnie po każdej wywiadówce. Bolało, ale wrzeszcząc w niebogłosy skracałem karę za złe stopnie. Jakimś cudem zachowane świadectwa szkolne potwierdzają słuszną wściekłość wujka.
Nie było lepiej w Państwowej Szkole Ogólnokształcącej Stopnia Podstawowego i Licealnego w Gdyni – Orłowie im. Bolesława Bieruta, Prezydenta R.P a właściwie już w jedenastoklasówce, jak ją socjalistycznie zwano.
W 1953 roku oblałem maturę, ale już w grudniu tegoż roku zdałem poprawkowy egzamin i otrzymałem ?świadectwo dojrzałości. Do dojrzałości umysłowej i psychicznej była jeszcze daleka droga. Straciłem rok studiów i być może nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, bo miałem zamiar studiować w Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie a tak, o dziwo, zdałem egzamin wstępny i bez żadnej protekcji zostałem przyjęty na Wydział Inżynierii Lądowej w Politechnice Poznańskiej, a rok wcześniej zwaną Szkołą Inżynierską.
Nie wystawiam sobie zbyt pochlebnej cenzurki, i tak upiększonej, zapewne przez zatarcie się pamięci powodowanej naturalnym procesem sklerotycznym. Tym niemniej zaznaczam, że tępakiem i kretynem nie byłem, chociaż świadectwa szkolne mogłyby na to wskazywać. Mógłbym o tym nie pisać, przemilczeć słabe strony życiorysu ale po co? I dla czego? Jestem jaki jestem, jestem jakim byłem i jestem dziedzicem genów jakiegoś pra. Poza tym jestem prawdomówny i powtórzę za Józefem Mackiewiczem, który jest dla mnie wzorem, że najciekawsza jest prawda. Najtrudniej być uczciwym wobec siebie.
Cztery, czyżby obiektywne czynniki stymulowały mój rozwój fizyczno – psychiczny i wpływały na szkolne oceny – książki, fantazja, położenie geograficzne Gdyni ? Orłowa i bolszewicki ustrój.
Jestem, byłem pożeraczem książek! Książki to mój narkotyk. Zażywałem go od momentu nauczenia się czytać. Dzięki Bogu nie było wtedy gier komputerowych i telewizji! Nikt nie sterował moimi lekturami. Sam je dobierałem i być może, wiele nie było stosownych do mojego wieku. Nieraz podpowiadał mi Pan „Peruczka”, (nosił treskę niezbyt artystycznie wykonaną) właściciel wypożyczalni książek i sklepu z gazetami, znajdującego się naprzeciwko apteki. Miałem więc żabi skok po nową książkę.
Ciocia Babeta (od Elżbieta) domyślając się mojej namiętności i siwiejąc z powodu moich okropnych stopni, baczyła czy odrabiam lekcje. Zastawała mnie pilnie i przykładnie pracującego przy biurku. Ale w nim była szuflada, a w niej schowana książka. Gdy ciocia nadchodziła, pochylałem się do przodu i brzuchem zamykałem ją (szufladę, a nie ciocię). Noce zarywałem, czytając pod kołdrą w świetle latarki. Gdy połknąłem dwanaście tomów „Sinobrodego”, a miałem wtedy być może jedenaście lat, popadłem w fobię ciemności! Bałem się przejść w mieszkaniu przez nie oświetlony korytarz! By dodać sobie animuszu, śpiewałem głośno i czując mrowie strachu na plecach, rozglądałem się trwożliwie. Trzymało mnie to przez wiele, wiele lat!
Historia, geografia, język polski, rysunek, prace ręczne, śpiew, stopnie dobre. Coś jednak pozostawało z czytania! Jeżeli w roku 2003 połowa Polaków w ogóle nie sięga po książkę! a reszta zalicza półtorej w ciągu roku, to nie należy się dziwić, że tworzymy państwo mafijne i zdegenerowane. Niestety dotyczy to także i inteligencji, chociaż to ona poprawia wskaźnik czytania. Nie posądzam reszty społeczeństwa, a raczej innych klas społecznych, by oprócz oglądania programów telewizyjnych, interesowała się czymkolwiek. Zawsze będziemy parweniuszami Europy!
Wymieniłem jako drugi czynnik stymulujący mój rozwój, fantazję. W ciągle zwiększającej się ilości pożeranych książek, musiała i ona rozwijać skrzydła. Oczywiście, to książki ją uskrzydlały! Wzmacniały ją i sprowadzały na manowce. Przyszłość. Nie było granic, fantazja nie zna granic. Przyszłość to moja fantazyjna moc, która w moim wypadku musi się spełnić. Żyłem w swoim świecie, przez siebie wymyślonym i na pewno osiągalnym. Wierzyłem w to, bo ja byłem pępkiem świata. Takim jeszcze w owym czasie nieznanym Batmanem.
Jeszcze nie wyszedłem poza progi szkoły, opieki wujostwa. Choć już rozumiałem przerażające ZŁO, które wciskało się do naszych mieszkań, komunizm inaczej zwany socjalizmem, to jeszcze byłem pewny, że ja zmienię Świat na lepszy. Bo ja lepszy świat wymyślałem. To książki nauczyły mnie odróżniać zło od dobra. Jeszcze to zło nie dotknęło mnie bezpośrednio. Fizycznie i psychicznie. Chociaż coraz bardziej śmierdziało.
Możecie wyśmiewać się ze mnie, kpić i ogłosić, że jako starzec wymyślam te wszystkie brednie, ale to ja wiem, jakie fantazje mną rządziły. Czy oczyma wyobraźni oglądaliście filmy pełne kowbojów i Indian? Czy wysuwaliście dolną szufladę etażerki, by sięgnąć ogromnego lustra w złoconej ramie (dziewięcio, dziesięcioletni brzdąc), by popatrzeć na jego gładź jak na ekran kina i wymyślić żywy, a nawet dźwiękowy film (bo dźwiękiem byłem ja. Potraficie odtworzyć stukot kopyt wielu koni pędzących przez prerię, strzały pistoletów, salwy winchesterów, okrzyki Indian, jęk śmiertelnie rannego, ryk niedźwiedzia, pisk jastrzębia?). Jeśli tak, to czekam na wasz wyrok. Dzisiaj czuję pustkę, chciałbym powrócić do tamtych fantazji i opisać je tak beztrosko, fajnie, tak jak wtedy je przeżywałem. I co dziwne, że te wspomnienia wzbudzają we mnie pokorę wobec świata, wobec Boga. Czy są one wyrazem przegranych marzeń, nadziei?
Nim bolszewicy zdecydowali się na pełną izolację Polski od świata imperialistycznego, by uchronić nas od zła jakie uosabiał, i od agentów, którzy chcieli pozbawić nas szczęścia życia w socjalizmie, bodajże przez dwa lata na ekranach kin królowały amerykańskie filmy wojenne ze wspaniałą i niezapomnianą Ritą Hayworth, będącej wzorem mojej wyśnionej dziewczyny Kiedy to oglądnąłem Disneyowską Królewnę Śnieżkę, gdy na redzie bujały się na kotwicach amerykańskie Empaiery i Liberciaki z dostawami UNRA, które jeszcze trafiały pod strzechy, gdy w kioskach sprzedawano komiksy nie tylko z Myszką Miki, gdy w księgarniach kupowałem Verne, Karola Maya, Aleksandra Dumasa, Henryka Sienkiewicza, Elizę Orzeszkową czy Rodziewicz, Kornela Makuszyńskiego, gdy w miarę wyraźnie słuchało się Radia BBC i nie prześladowała zmora stania w kolejkach do sklepów, gdy zdążyłem dwa razy wyjechać na letnie obozy amerykańskiej organizacji YMCA, w Wierzycy, koło Kościerzyny.
Pamiętam tam szereg drewnianych domków, obszerną jadalnię i świetlicę, a na środku obozowiska wielki, kolorowy totem, a wokół niego kamienny krąg otaczający wieczorne ognisko. Dzień kończyliśmy modlitwą i odśpiewaniem amerykańskiego, żołnierskiego capstrzyku. Na zakończenie turnusu dawano nam po worku różnorodności UNRA między innymi puszki z mięsem, soki grepfrutowe, kompoty, czekoladę, cukierki. Ledwo mogliśmy to wszystko unieść. Zarabiał na nas doskonale prywatny właściciel sklepu spożywczego, położonego tuż przy stacji kolejowej w Gdyni. Opychaliśmy zaraz to wszystko, a pieniądze przeważnie przeznaczaliśmy na bilety do kina.
Gdy później starano się wcisnąć nas w zielone koszule i czerwone krawaty, te dwa wspaniałe lata zaowocowały oporem – nie dałem się. Wiedziałem już, że istnieje inny, piękniejszy świat, świat moich marzeń i świat, w którym moje marzenia mogły się spełniać.
Zaczęła się walka robotniczo – chłopska z wrogami ustroju socjalistycznego, wespół z postępową inteligencją pracującą i księżmi patriotami.
Wujowi Alojzemu odebrano aptekę, Panu Peruczce sklep i bibliotekę. Książki okazały się szczególnie niebezpieczne. Nie palono ich na razie jak to praktykował już kumpel Stalina Hitler. Wujkowi Tomaszowi Hempowiczowi, adwokatowi w Tczewie, zabroniono prywatnej praktyki. Kupcowi naszych unrowskich wspaniałości nałożono morderczy domiar- podatek i sklep zamknął. Zagłuszarki pokrywały jazgotem fale radiostacji zaczynającej swój program od bum, bum, bum, bum … tu mówi Londyn?.
Wujostwo, by ratować się od przymusowego dokwaterowania obcego lokatora, bo uznano, że w równości klasowej każdemu obywatelowi należy się aż siedem metrów kwadratowych powierzchni mieszkalnej, jeden pokój wydzielili na… biuro apteki! Pięć tysięcy lat wszystkie apteki na świecie obywały się bez biur! Dobrano się też do skóry rzeźnikowi, Panu Zakońskiemu, vis a vi apteki, i od chwili upaństwowienia świeciły tam pięknym blaskiem nagie haki. Nowy gatunek mięsa japońskiego, jak mawiano. Socjalistyczny krajobraz nie mógł się obejść bez kolejek przed sklepowych. Raz były dłuższe, raz krótsze, ale przetrwały do czasu transformacji.
Z upływem lat walka klasowa zaostrzała się i wzrastało uwielbienie dla ukochanego Związku Radzieckiego i jego genialnego wodza Stalina. Wujostwu by nie knuli spisków w swojej aptece (by nie czuli się dalej właścicielami i dbali o dawną własność), i nabierali respektu dla władzy ludowej, nakazano pracować w odległej Chyloni. Oboje byli już w wieku przed emerytalnym. Mieli i tak szczęście, że nie wysiedlono ich poza Wybrzeże, jako strefy nadgranicznej, jak to zrobiono z tysiącami innych „podejrzanych”. W ogólniaku zniesiono lekcje religii, wprowadzono przysposobienie wojskowe, nakazano poranne apele przed lekcjami. Przewodnicząca ZMP niejaka Bryllówna siała postrach bardziej wśród nauczycieli niż wśród nas, pilnie donosząc o wszystkim Urzędowi Bezpieczeństwa.
W nauce przeszkadzały mi też dziewczyny. Byłem jakoś strasznie podatny na wdzięki niewieście. Nadpobudliwy jakby określili to psychologowie. Myślę, że odbierano mnie jako miłego, sympatycznego, przystojnego młodzieńca, nie głupiego, oczytanego, nie tuzinkowego i pomysłowego w „podrywaniu” To nie przechwałki, ale na brak powodzenia nie mogłem narzekać. Nadmiar przeczytanych niedozwolonych romansów uczynił ze mnie romantycznego kochanka.
W każdej kochałem się na zabój, do każdej pisałem wiersze, a do „Lali” . córki Kapitana Żeglugi Wielkiej, to nawet na korze brzozowej. Zaloty do Teresy, córki właściciela prywatnej pralni, o mało nie skończyły się wylaniem mnie ze szkoły i wilczym biletem. Napisałem paszkwil na pannę Bryllównę i przesłałem umyślnym, taka była wtedy moda przesyłania sobie liścików, Teresie. Jako córka wroga klasowego była pilnie szpiegowana przez przewodniczącą ZMP. I ta odniosła nareszcie wielki sukces na polu walki. Wykradła mój poemat z teczki Teresy. Dyrektor Marcinkiewicz, wspaniały i porządny człowiek, powiedział mi wprost w swoim gabinecie, bez świadków: – Jagielski, wylatujesz, ale jest możliwość ratunku, samokrytyka na apelu. Napiszesz ją, ja poprawię i nie zmienisz ani słowa, a odczytasz z całą powagą. Zawalisz, amen.
Tutaj dygresja. Książki pobudziły też moją „twórczość”. Wiersze pisałem nie tylko do dziewczyn, ale w chwilach natchnienia zapisywałem bruliony wzniosłą i patetyczną poezją. W ocenie moich kuzynów Wojtka i Pawła, nie mówiąc o dorosłej rodzinie, grafomańskie. Pisałem też do szkolnych gazetek ściennych (w owym czasie inne nie istniały). Wymyślałem skecze teatralne, sam je reżyserowałem i grałem w nich. Poza tym nie było imprezy, w której bym nie tańczył, śpiewał, deklamował. Byłem popularny i lubiany, nawet za szalone wygłupy. Poza tym byłem wszechstronnie usportowiony. Byłem najlepszy w trójskoku, biegałem dobrze długie dystanse i grałem w szkolnej reprezentacyjnej drużynie koszykówki, pływałem.
Dyrektor chciał mnie ratować, ale miał wątpliwości czy zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji, i nie był pewien reakcji młodzieży na apelu. Nie mógł przecież powiedzieć publicznie: -Bądźcie spokojni, bo Jagielskiego zamkną.
Tekst przeczytałem powoli, z pełną powagą, nie zmieniając ani słowa. Chwila ciszy i ogromny entuzjazm, szalone oklaski, brawo, brawo. To już była manifestacja polityczna. To ja byłem ofiarą. Bryllówna kapusiem. Dyrektor blady, nauczyciele przerażeni, mój wychowawca Pan Pasiński, dusza człowiek, roztrzęsiony. A potem godziny oczekiwania na telefon, albo wizytę UB. Miałem nieprawdopodobne szczęście, bo ubowcy nie upomnieli się o mnie. Wydaje mi się, że Bryllówna dała tyły. Miała tyle lat co ja i prawdopodobnie nie miała tak wystarczającego doświadczenia jak jej chlebodawcy.
Należałoby wspomnieć jeszcze o innych politycznych wydarzeniach w szkole, bo warte są utrwalenia jako świadectwo tamtych czasów.
Pani (nie pamietam nazwiska) wspaniała nauczycielka matematyki, do tego piękna (późniejsza żona dyrektora Marcinkiewicza) przygotowała z moją klasą, bodajże na rocznicę Rewolucji Październikowej, w ramach występów artystycznych, poloneza! Wypożyczyliśmy z teatru stroje szlacheckie. Widowisko było przepiękne, oklaski huczne, tylko że… ,, została karnie przeniesiona do innej szkoły – za propagowanie stylu życia szlachty, wyzyskiwaczy chłopów.
Zbliżały się tak zwane wybory do Sejmu, w których „za” niezmiennie opowiadało się 98,95 procent obywateli PRL i eksponowano przeróżne hasła propagandowe. Jedno z nich, pokaźnych rozmiarów, wywieszone na korytarzu szkoły brzmiało: – „Towarzysz Bolesław Bierut pierwszym posłem do Sejmu PRL”. Ktoś zerwał „p” (litery wycięto z białego kartonu) i pozostało osłem ! Urząd Bezpieczeństwa wraz Bryllówną szaleli. Przesłuchano każdego ucznia! Trwało to parę dni. A plakat jak wisiał, tak wisiał!
Naukę rozpraszało mi też przebywanie w Gdyni – Orłowie, a w samej rzeczy na Wybrzeżu Gdańskim. Znowu odwołuję się do mojego pra, który przekazał mi geny umiłowania przyrody, entuzjazmu pieszych wędrówek i zapału do sportów wodnych. A od Jastrzębiej Góry po Krynicę Morską, w czasach znikomego ruchu turystycznego, tereny były wymarzone na urzeczywistnienie moich ciągot. Puste, szerokie, czyste, piaszczyste plaże, z przezroczystą tonią morza. Na końcu mól w Orłowie i Sopocie widać było kamieniste dno. Rzeczka Kacza, która wpływała do morza niedaleko mola w Orłowie, niosła czystą wodę, którą można było pić wzdłuż całego jej biegu.
No i między Orłowem i Redłowem klif, czyli w miejscowym nazewnictwie – urwisko. Osuwający się do morza wysoki, zalesiony brzeg. To ciągłe zdobywanie szczytu lub niebezpieczne zejścia! Zabawy. . Także pokonywanie przeszkód w czasie spacerów do Gdyni, zwalonych drzew, lawin błota i kamieni.
A w stronę Sopot szeroka aleja pomiędzy plażą a zboczem urwanego brzegu, porosłego dorodnymi bukami. Prawie, że coniedzielne spacery z wujostwem do „Grandu na faif”, czyli do Grand Hotelu na kawę i lody.
Nabierałem ogłady i manier i poznawałem jakiś inny świat, który przypominał swoim majestatem i resztką świetności okazały gmach hotelu. Zapewne i wuj szukał tutaj wspomnień sprzed wojny, kiedy przebywszy granicę w Orłowie pomiędzy Polską a Wolnym Miastem Gdańsk, oddawał się w Sopocie małemu hazardowi w Casino, lub popijał aperitif w tymże Grand Hotelu. Często słuchałem opowieści, o jakimś nierealnym świecie, w którym można było stateczkiem pasażerskim odbić od mola sopockiego i pojechać na Borholm!!!!!!!
Teraz wybrzeża polskiego pilnowały gęsto rozstawione wieże strażnicze, zasieki kolczaste i bronowane codziennie wieczorem brzegi morskie, by można było rozpoznać odciśnięte ślady stóp w stronę lądu szpiegów, w stronę morza uciekinierów. No i Amerykanie wciąż zrzucali z samolotów na plażę! !(dlaczego na plażę?) stonkę ziemniaczaną by wygłodzić lud socjalistyczny, a my uczniowie ze słoikami w ręku, w czasie oczywiście zajęć lekcyjnych, zbieraliśmy ją leniwie.
Podobnie jak w czasie obowiązkowych jesiennych wykopków ziemniaków, wdeptywało się bulwy w ziemię, by nie błocić sobie rąk i nie nosić koszy w glinie po kostki. Młodzież gnano jeszcze na place walki o socjalizm: zbieranie buraków cukrowych lub do lasu inwentaryzować drzewa. Walka ze snopkami w czasie żniw, należała do przyjemnej rozrywki. Tutaj chętnie wyrabiało się dwieście procent normy!
„Norma? ?”muszę wam wytłumaczyć co to za zwierz. Na przykład – w ciągu dnia chłop zżął hektar zboża i postawił dajmy na to sto snopków. A to by walczyć o socjalizm chłop przekraczał tą normę i z tego samego kawałka pola, w tym samym czasie stawiał sto pięćdziesiąt snopków, o tej samej objętości! Wszystkie gazety, TV i Radio podawały w czołówkach tą wiadomość z dumą, a sekretarze partii ogłaszali to jako swoją zwycięską walkę o socjalizm!
Zakończę opis tej paranoi przykładem ze statków handlowych. Z okazji 1Maja, Rewolucji Październikowej, czy też innej rocznicy zgłaszano dodatkowe remonty maszyn, malowanie statku itp. i ogłaszano: - ku czci wykonamy sto godzin nadliczbowych?. Gdy to wszystko sumowano, okazywało się, że socjalistyczna doba liczyła sobie trzydzieści pięć godzin! Totalna socjalistyczna schizofrenia! Decydentom tej choroby, którzy nie poniósłszy najmniejszej kary, nadal się ma dobrze, i nadal bezkarnie niszczą, ogłupiają i rozkradają Polskę.
Trójmiasto, jak zaczęto nazywać razem główne miasta leżące nad Zatoką Gdańską ? Gdańsk, Sopot, Gdynia z mniejszymi pomiędzy nimi Wrzeszczem, Oliwą i Orłowem, ciągnęło się w kotlinie pomiędzy łagodnymi, lesistymi pagórkami. Raj wycieczkowy, spacerowy, odpoczynkowy, dla sportów zimowych i morskich. Poznałem każdą dróżkę, każdy jar, każde tajemnicze i ciekawe miejsce. W Orłowie znałem każdy kamień, nie tylko na lądzie ale i w morzu. W samotnych codziennych spacerach towarzyszyły mi psy ? Erdel Terier – Dżok co zginął przejechany przez samochód, mieszaniec jamnikowy Murzyn, co otruł się, piękna Coli, imienia zapomniałem.
Wreszcie moja wielka namiętność, pływanie. Zaczęło się w Wierzycy, na obozie YMCA. Nie umiejąc pływać skoczyłem z pomostu w głębię jeziora, skuszony dodatkową porcją deseru, czekoladowego budyniu. Budyń uwielbiałem. To był zakład z jakimś kumplem. I w taki sposób nauczyłem się pływać!
Czuję respekt przed wodą, ale nie mam lęku. Moim marzeniem było pokonanie dystansu Orłowo – Hel, ale bez towarzyszącej mi łódki bałem się samotnie dokonać tego wyczynu. Natomiast swobodnie pływałem pomiędzy molami w Orłowie i Sopocie. Sezon kąpielowy w morzu, bez względu na pogodę i temperaturę wody, rozpoczynałem pierwszego Maja. Nurkowałem też znakomicie.
Trenowałem pływanie w czasie studiów, w klubie Olimpia w Poznaniu, pod okiem znanego wtedy trenera Klemińskiego, którego córka biła rekordy Polski żabką na wszystkich dystansach. Wspomnę wspaniałą i śliczną kraulistkę Cedro, znaną na basenach Europy, koleżankę klubową. W tym czasie Petrusewicz polski rekordzista świata w stylu klasycznym na sto metrów przepływał pierwszą pięćdziesiątkę pod wodą, brał oddech przy nawrocie i ponownie nie wynurzał się. Nie chwaląc się, ja także!
Więc jakże mogłem się pilnie przykładać się do nauki !?
Był taki okres, że wujostwo aptekarze mieli mnie serdecznie dosyć i oddali mnie na rok w ręce wujostwa adwokatów Stefanii i Tomaszowi Hempowiczom, do Tczewa. Stefania i Elżbieta były siostrami.
Wuj Tomasz był wziętym adwokatem, posiadał rozległą wiedzę, długoletnią praktykę, umiał wygrywać, a także dbać o swoje interesy. Waliły do niego tłumy. Musiało się to przełożyć na jego zamożność.
Dom prowadzono w stylu przedwojennego mieszczaństwa. Gosposia, celebrowane posiłki (wujek kroił mięsiwa), wspólna wieczorna modlitwa, niedzielne peregrynacje do kościoła, spacery poza miasto zawsze w odświętnych ubraniach. Mokka dla starszych po południu, wuj z namaszczeniem mielił w miedzianym młynku ziarna kawy, dla młodzieży deser. Ciocia Stefania dbała o nienaganne maniery, także przy stole. Należało łokcie trzymać przy sobie i siedzieć wyprostowanym. Do osiągnięcia doskonałości służyły książki trzymane pod pachami i na głowie. Ciocia bezskutecznie starała się nauczyć mnie gry na fortepianie, szkoda. Kuchnia była obfita i doskonała, i to budziło moje szczególne zainteresowanie. Mimo szczenięcych lat, wiele skorzystałem z doświadczenia ciotki.
Na święta Wielkanocne i Bożego Narodzenia zjeżdżała do Tczewa zapraszana rodzina ze wszystkich zakątków Polski, której nie bardzo się powodziło, powiedzmy, tak biedna jak pozostali obywatele i podejmowana po królewsku. Tradycję tych uroczystości pielęgnuję do dzisiaj. Niestety w znacznie węższym gronie, gdyż więzi rodzinne z biegiem upływających lat słabły, z różnych przyczyn, a obecnie ograniczają się do okazjonalnych listów i telefonów. W pewnym czasie w Tczewie zrobiło się bardzo tłoczno, bo ja karnie, mój brat Andrzej u wujka aplikujący (ukończył prawo na Uniwersytecie Wrocławskim), mój kuzyn Wojtek, co prawda pobierający nauki w gimnazjum katolickim w Pelplinie, ale często goszczący u wujostwa. Oczywiście i Paweł, syn jedynak, od dziecka zdolny wynalazca.
Z nim przyszło spędzić mi szkolną młodość i wydaje mi się dzisiaj, z perspektywy czasu, że dobrze się rozumieliśmy i lubiliśmy. Szkoda tylko, że przy podziale spadku po mojej ciotce Elżbiecie, doszło do nieporozumień rodzinnych (wyłączając mnie, bo mieszkałem w owym czasie w Berlinie Zachodnim i prawdę powiedziawszy nie interesowałem się tym). Paweł argumentował w sądzie, że nie jesteśmy jego rodziną, gdyż ciotka Babeta była córką Dolatkowskiego, a nie Matuszewskiego, od którego pochodziła reszta spadkobierców. Przypominam, że babka Maria miała dwóch mężów, z pierwszym dwie córki, z drugim pięć. A tak Bogiem a prawdą, spadek należał się mnie, jako jej prawnemu wychowankowi cioci Babety! A niech tam!
Tak czy owak Paweł zapomniał, że uratowałem mu życie i ma wobec mnie dozgonny dług wdzięczności!
A było to tak. Bawiliśmy się w wojnę w żwirowni zwanej „kiskula” Paweł w niemieckim hełmie na głowie podchodził z dołu pod górę, a ja jej broniłem , obrzucając go grudami ziemi zbieranymi z zaoranego pola sięgającego brzegu wykopu. Paweł by uniknąć lecących na niego „pocisków” budował przyczółki, drążył w piasku dziury i chował się w nich. Tak go skutecznie bombardowałem, że w pewnym momencie oderwała się lawina piasku, stoczyła na dół i pokryła swoją gładzią obszar długości i szerokości stu metrów. Pawła zasypało, nie było go widać. Jak go ratować, gdzie kopać? Sekundy decydują o życiu, udusi się przecież! Gdzie go szukać? Zbiegłem i zacząłem rękami odgarniać piasek, w jednym miejscu, jak szalony, wciąż w tym samym miejscu. Bóg jeden wie tylko dlaczego z takim uporem tam kopałem. Aż wreszcie namacałem hełm!
W momencie gdy zeszła na niego lawina, przytulił głowę do mokrej ściany piasku. Hełm, który był o wiele za duży stał się jakby daszkiem ochronnym nad twarzą, nie przysypało mu ust i utworzyła się maleńka przestrzeń z powietrzem. Mógł oddychać parę minut. Gdybym kopał dwadzieścia centymetrów dalej lub bliżej, dzisiaj odwiedzałbym jego grób.
Z Tczewa codziennie dojeżdżałem pociągiem do gimnazjum w Orłowie. Wstawałem bardzo wcześnie, a o zmroku wracałem. Miała to być karna kuracja wstrząsowa. Nie pamiętam czy skuteczna, ale powróciłem na łono aptekarzy.
Jakie zagrożenia czyhały wtedy na młodego człowieka? Mógł zostać bandytą, złodziejem, cynkciarzem (handlując walutą), alfonsem, alkoholikiem, donosicielem (kapusiem) Urzędu Bezpieczeństwa lub pracownikiem tejże instytucji, lizusem partyjno – rządowym. Porównajcie to z dniem dzisiejszym. Nie było tak źle.
Chciałbym przeprosić tych, którym zszargałem nerwy, ale chyba już odeszli z tego świata. Gdy dołączę do nich na pewno to zrobię!
Mam jednak nadzieję, że moi rówieśnicy żyją, cieszą się dobrym zdrowiem i nieźle im się powodzi. Przez lata gimnazjum przyjaźniłem się z Tadeuszem Ciundziewickim, Marianem Preyssem, Witkiem Binkiem. Tworzyliśmy paczkę i trzymaliśmy się razem.
Tadeusz Ciundziewicki syn Elżbiety z domu Janot, nauczycielki języka polskiego i Kapitana Żeglugi Wielkiej Stefana, dowodzącego w czasie wojny statkiem pasażerskim „Chrobry” a potem statkiem flagowym naszej powojennej floty „Sobieskim”. Obydwa rody – Janotów i Ciundziewickich były spokrewnione z Radziwiłłami.
Załoga Sobieskiego dowiedziawszy się, że statek sprzedano Sowietom i będzie pływał po Morzu Czarnym pod szyldem Ukraina na czele z kapitanem wybrała wolność w porcie Nowy Jork.
Przyjaźń z Tadeuszem opierała się chyba na zasadzie przeciwieństwa charakterów. Był on bardzo konkretny, lubiłem ,go i lubię. Prawie codziennie gościłem w jego rodzinnym domu przy ulicy Klonowej 13. Często sypiałem u niego. Jego Mama znając mój niestabilny charakter, udzielała mi mądrych rad i miała kojący wpływ na mnie. Tadeusz ukończył Politechnikę Gdańską, i prysnął za granicę. Dostałem od niego z Wiednia zawiadomienie o jego ślubie, którego treść przytoczę w całości: – Kapitan Żeglugi Wielkiej Stefan Ciundziewicki i Elżbieta Ciundziewicka z Janotów mają zaszczyt zawiadomić o ślubie syna Tadeusza Lecha z Mariką Pacher von Thienburg, córką Fryderyka Pacher von Thienburg i Marii Ludwiki Pacher von Thienburg z domu hrabina Pachta- Rayhofen. Obrzęd ślubny odbędzie się w Insbruku dnia 30 Sierpnia 1964 roku w Bazylice Vilten o godzinie 11,15.
Ostatnio dzięki internetowi nawiązałem z Tadeuszem kontakt. Jest bogatym emerytem. Mieszka w ekskluzywnej dzielnicy we Wiedniu – Lasku Wiedeńskim. Dziadkuje wnukom.
Marian Preyss ” Prejsik ” jak go zwaliśmy, grał na wielu instrumentach, miał rodzinny talent muzyczny. Jego wujem był Jerzy Waldorff. Cóż mogę o Nim powiedzieć? Zawsze nienagannie ubrany, doskonale wychowany. Musiała nas łączyć nić sympatii i akceptacji, bo przez lata gimnazjalne prawie nie rozstawaliśmy się.
Przypominam sobie wygłup mojego pomysłu, jak to z pierwszego piętra gimnazjum, po stromych i wąskich schodach znieśliśmy fortepian, Mariana siedzącego na taborecie i grającego cały czas marsza żałobnego Chopina. Następnie okrążywszy teren przyszkolny (piękny park otaczający były dworek jakiegoś bogatego Niemca, a teraz naszą szkołę), z towarzyszącym nam tłumem uczniów, postawiliśmy fortepian na swoim miejscu w klasie. Może i był to niezbyt mądry pomysł, ale jakże uroczy, nieprawda?
Witek – Wincenty Binek, syn znanego lekarza w Orłowie. Wysoki, szczupły. Musiało coś ciągnąć jego do nas a nas do niego, bo w dobrej komitywie przetrwaliśmy do matury. Studiował medycynę w Gdańsku i został chirurgiem. Spotkałem go przypadkowo jadąc pociągiem do Gdyni,. Pracował w szpitalu w Słupsku. Podobno zmarł.
O moim wychowawcy przesympatycznym Panu Pasińskim już wspominałem, o dyrektorze z prawdziwego zdarzenia Marcinkiewiczu także, jak również o jego przyszłej żonie ofierze kretyństwa socjalistycznego Pani (?). Pamiętam także żonę Pana Pasińskiego uczącą śpiewu i prowadzącą chór szkolny. Dobrze śpiewałem, ale nienawidziłem zbiorowej dyscypliny i narzuconego biednej nauczycielce doboru pieśni rewolucyjno – stalinowskich. Tak długo nieznośnie się zachowywałem, aż Pani Pasińska zrezygnowała ze mnie, nie obniżając stopnia.
Niestety moje ciocie nie zainteresowały się rozwojem mojego talentu śpiewaczego, którym były nawet zachwycone. Nie posłano mnie do szkół muzycznych, być może przestały już wierzyć, że cokolwiek ze mnie wyrośnie i szkoda zachodu. A tak prawdą, a Bogiem, to miały prawo tak myśleć. To że dzisiaj podśpiewuję sobie wiele arii operowych i operetkowych zawdzięczam mojej Babce, z którą często odwiedzałem operę Poznańską.
Nie mogę nie wspomnieć o nauczycielce języka polskiego Pani Niedźwieckiej. Jeżeli dzisiaj lubię pisać, i jako tako składnie mi to idzie, to Jej zasługa. Poziom ” polskiego” był bardzo wysoki. Wymagała i piłowała ale lekcje Jej były takie, że siedziałem jak trusia i wychwytywałem każde Jej słowo. Nie było Jej łatwo, bo w programie szkolnym zaczął dominować rodzimy i sowiecki socrealizm. Dla Niej nie do przełknięcia jak i dla wielu z nas.
Pewnego razu głośno zaprotestowałem: nie będę uczył się wierszy pani Szymborskej. Niedobrze mi się robi. Powinna była mnie skarcić, ale tego nie uczyniła, mimo, że mogli nas, ją i mnie, za to wyrzucić ze szkoły. Rozumiała mnie doskonale i nigdy już nie przepytywała z literatury socjalistycznej. Tak, Pani Poetko Szymborska o lirycznym sercu. Pani wiersze chronione były przez Urząd Bezpieczeństwa!
Miałem szczęście, że uczyli mnie przedwojenni pedagodzy. Doskonale wykształceni, przygotowani do zawodu, mający otwarte serce dla młodzieży i rozumiejący świetnie swoje powołanie społeczne. Jakże inni zupełnie od tych co kończyli później Dwuletnie Studium Pedagogiczne o światopoglądzie sowieckim. Taką mamy dzisiaj Polskę jaką to oni wyuczyli.
A teraz coś weselszego. Nowa, młoda nauczycielka języka rosyjskiego, niebrzydka, okrąglutka, apetyczna wynajęła pokój w wilii obok domu Tadeusza. Podglądaliśmy ją przez nieduży lufcik klatki schodowej. Była pewna, że od naszej strony nie ma okien, więc wieczorami w pełnym świetle elektrycznym balansowała nago przed dużym lustrem szafy. Nie mogliśmy od niej oderwać oczu!
Jeżeli już poruszam temat erotyczny, to muszę wspomnieć o wyprawie naszej paczki tuż przed maturą na kurwy. Miało to oznaczać, że nie tylko dostaniemy świadectwa dojrzałości, ale wejdziemy we wspaniałe życie dorosłych kurwiąc się. Popalaliśmy już papierosy. W mentalności młodego człowieka, nieraz bardzo młodego, papieros wydorośla, podkreśla niezależność od kurateli rodziców. A skurwienie się to być już dorosłym, w pełnym tego słowa znaczeniu.
W tym czasie można było skurwić się jeszcze na wiele innych sposobów, kapować dla policji politycznej UB, późniejsze SB, zapisać się do ZMP, ZSP, Partii Robotniczej, mam na myśli uczniów szkół. Starsi mieli o wiele większe pole do wyboru i wykorzystywali je chętnie.
Wybraliśmy się do restauracji Hotelu Kaszubskiego, na Placu Kaszubskim w Gdyni, a więc z pełnym serwisem. Naczytawszy się o kurtyzanach, wyobrażałem sobie, że kurwa dorównuje jej klasą, a przynajmniej widziały mi się one młode, ponętne i miłe, bo jeżeli brały pieniądze za usługę, to powinny takimi być. A więc zamówiliśmy alkohole i zakąski. Paliliśmy i upijając się coraz bardziej czuliśmy się dorosłymi. Przy stolikach siedziało kilka staruszek w dosłownym tego słowa znaczeniu, wypindrzonych, i w miarę zwiększającego się naszego upojenia alkoholowego, fraternizującymi się z nami coraz przymilniej. W moim wypadku następowała reakcja wręcz nienormalna, bo jak wiadomo powszechnie z ilością wypitego alkoholu panie stają się przecież coraz młodsze, piękniejsze i godniejsze skonsumowania, a te kurwy zaczęły mi przypominać wstrętne kokoty z grafik Goi.
Skończyło się to wielkim ” rigoletto”. Nie pamiętam ” wydoroślenia” moich przyjaciół, ale ja na całe życie nabrałem takiego wstrętu do tego zawodu, że kilka podejmowanych później prób skorzystania z tego erzacu miłości, kończyło się zawsze tak jak za pierwszym podejściem.
Jest kilka słupów milowych w moim życiu, które wskazują przebyte zasadnicze etapy. Jednym z nich była Hania K.
Długo dojrzewająca, i nabierająca kolorów złotej jesieni miłość. Moja i Jej, chociaż poza oznakami sympatii, nie domyślałem się długo, że mnie kocha. Pisząc o tym, nagle ożywają zachowane gdzieś w głębi umysłu obrazy i to tak dokładne, jakbym wsiadł do wehikułu czasu i odbył podróż do tak odległych już lat. Zaczynam zastanawiać się jak dawnych? To trochę ponad pięćdziesiąt lat! Pół wieku!
A jednak widzę Ją w białej bluzeczce i granatowej spódniczce, kruczowłosą, uczesaną na „simonę”, (jak uwielbiana wtedy aktorka włoska), przy nieczynnej fontannie, przed szkołą, w grupie koleżanek rozpoczynających ósmą klasę. Ja byłem już dorosłym w dziesiątej. Zwróciłem uwagę na piękną dziewczynę. Mógłbym z dokładnością, dzień po dniu, opowiedzieć historię naszej miłości. Utrwalam jednak mój życiorys w elektronicznym zapisie, a nie piszę powieści, chociaż któż wie? może jednak? i chowam te wspomnienia, do magazynu mojego umysłu.
Jednak korci mnie by opowiedzieć o naszym rozstaniu. W nieprzyjemny zimowy wieczór, wiatr od morza błąkał się po peronach stacji kolejowej Gdynia. Wyjeżdżałem do Poznania. Kończyła się przerwa między semestralna. Całowaliśmy się, tuląc się, jakby przeczuwając, że los nas rozdzieli i płakaliśmy jak bobry. Nigdy już więcej Jej nie widziałem. Podobno ukończyła Wyższą Szkołę Plastyczną w Sopocie.
Dodam jeszcze jedno zdanie, byłem tak biedny, że nie mogłem Hani kupić najskromniejszego prezentu na Boże Narodzenie. Napisałem więc dla niej książkę! Sto stron zeszytowych. Kryminał. Był to rok pięćdziesiąty czwarty, jeden z tych ponurych w naszej historii, a ja pisałem powieść o wolnej i zjednoczonej Europie!
Wspomniałem, że na mój rozwój a raczej na jego zahamowanie inteligencji, psychiki, wiedzy, a nawet sprawności fizycznej miał niebagatelny wpływ ustrój bolszewicki. Oczywiście wielcy mędrcy zakrzyczą mnie i wyśmieją. Sypną tysiącami przykładów, a wspaniali naukowcy, sportowcy, muzycy, rzesze inżynierów. Powiedzą, kto chciał się uczyć, ten się uczył mimo wielu przeszkód. Złej baletnicy i ziarenko piasku przeszkodzi.
A ja trwam przy swoim. Gdybyśmy pozostali państwem demokratycznym, z demokratycznymi tradycjami, z ciągłością kultury, należeli do bloku państw zachodnich i rozwijali się tak jak one, zakładając, że mój charakter nie uległ by zmianie, miałbym wiele nieograniczonych niczym możliwości, by znaleźć dla siebie odpowiednią drogę. Miałbym silne oparcie w mojej mieszczańskiej rodzinie, mądrej szkole. Świat bez granic! Bez paranoi i bandytyzmu bolszewików! A może, będą podpowiadać mi mądrale – narkomanem, dilerem, gangsterem?
Nie. Na pewno nie. Książki, kościół i mądrzy pedagodzy nauczyli mnie odróżniać dobro od złego. I takim bym pozostał. J.
A teraz bardzo ważne moje oświadczenie – nie takie życie sobie wyobrażałem i lata od 1945 do przynajmniej 1980 roku uważam za bezpowrotnie stracone. Nigdy nie chciałbym ich powtórnie przeżywać! Mimo założenia rodziny, wspaniałych przyjaciół i cudownych dziewczyn.
Studia. Politechnika Poznańska, wydział inżynierii lądowej. Muszę przyznać, że odpowiadały mi te nauki. Nawet matematyka, którą doskonale komisyjnie zaliczyłem. I gdyby nie przeszkodziły mi inne zainteresowania, bez trudu zostałbym magistrem inżynierem. Właśnie te inne zainteresowania. Bo jakże mogłem się uczyć, gdy podrywałem każdą dziewczynę jaką chciałem, i bardzo się w nich kochałem.
Bo jakże to, gdy dzień wypełniał mi trening pływacki na basenie, należałem do klubu Olimpia (nie jestem jednak pewny nazwy). Chociaż byłem już za stary na bicie rekordów, to jednak widziano we mnie dobrze zapowiadającego się zawodnika. Przepływałem dziennie pięć tysięcy metrów, co w owym czasie było już wyczynem.
Bo jakże, gdy Uniwersytet im. Adama Mickiewicza ogłosił nabór do zespołu teatralnego, poleciałem w te pędy i uzyskałem rolę Sir Andrzeja Chudogęby w Wieczorze Trzech Króli – Shakespeare. Wspaniała reżyseria i prowadzenie zespołu przez ś. p. Ireneusza Kanickiego zaowocowała zdobyciem pierwszej nagrody w ogólnopolskich eliminacjach studenckich w 1955 roku! Jury długo debatowała i przyglądała się aktorom, podejrzewając nas o zawodowstwo. Fantastyczną scenografię opracowali studenci Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych – Bogusława Michałowska i Czesław Kowalski. Pamiętam niezapomnianego w roli Księcia Janusza Barańskiego, przyszłego notariusza w Szczecinie. Wystawialiśmy się na scenie Teatru Polskiego w Poznaniu. W Inowrocławiu była klapa. Trzydziestu widzów.
A potem przygotowanie nowej sztuki teatralnej Leopolda Staffa – Godiwa. Bardzo ciężkiej. Ta sama obsada, reżyser i scenarzyści. Leofryka grał Janusz Barański, ja dublowałem. Obsadzono nas i w drugiej roli, Mieszczanina Pierwszego. Tą prowadziłem ja, a dublował Janusz.
Wielu z nas wystartowało do egzaminu wstępnego do Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Dostała się tylko odtwórczyni głównych ról w naszym zespole ? Violi i Godiwy – Hanna Krupianka i grała potem na deskach teatralnych.
Bo jakże mogłem się uczyć, gdy zaakceptowała mnie tak zwana „złota młodzież” córki i synowie nieźle sytuowanych rodziców, studenci, mimo że byłem biedny jak mysz kościelna. Miejscem naszych stałych spotkań była tak zwana Dziurka, kawiarenka przy pasażu do kina Apollo. Okupowano stoliki przy szklance herbaty. W dzień wypłaty stypendiów zamawiano kasaty, lody, z których słynął ten lokal, no i oczywiście nielegalnie krążył alkohol. Był to także dzień handlu dziewczynami. Ciekawe, ładne czy majętne pozostawały niezmiennie w kręgu zainteresowania. Przestrzegano świętej zasady, kolegom nie podrywano partnerek. To oni decydowali o ich odstąpieniu. Często za pół litra wódki. Modne było wiązanie się w stałe stadła z pracującymi dziewczynami, aż do zakończenia studiów. Gwarantowały tak zwany wikt i opierunek.
Opowiadano o orgietkach, ale to były zabawy dla bardzo bogatych. W soboty udawano się do Klubu Atletycznego Arizona na zabronione przez komunistów tańce. Królował wtedy be-bob. Grał doskonały zespół jazzowy Gerrego. Przestrzegano surowo trzeźwości. „Bramkarze” skrupulatnie wszystkich kontrolowali. Obowiązywały karty wstępu dla mężczyzn, ale każdy chłopak mógł przyprowadzić dziewczynę.
Nie będę opowiadał o moich wyczynach, o których podobno jeszcze przez wiele lat opowiadano anegdotki. Ale o jednym muszę wspomnieć. Między Poznaniem a Puszczykowem (podmiejska miejscowość rekreacyjna) kursował Wartą niewielki parowy stateczek pasażerski, z bocznym napędem łopatkowym. Wyjeżdżał z Poznania rano a wracał z Puszczykowa wieczorem. Zarezerwowałem wszystkie miejsca na niedzielną podróż. Wybrali się w nią bywalcy Arizony i zespół Gerrego, który grał cały czas na dachu niezbyt dużego mostka kapitańskiego.
Rok 1956 zaznaczył moje etapy życia dwoma słupami milowymi. W marcu poznałem w Arizonie dziewczynę, towarzyszącą przyjaciółce ś. p. Edka Wendego, studenta politechniki, a późniejszego senatora Drugiej Rzeczpospolitej, moją przyszłą żonę Magdalenę.
Dwudziestego ósmego czerwca tegoż roku, w dniu moich dwudziestych urodzin, wybuchło w Poznaniu zbrojne powstanie przeciwko bolszewikom. Brałem w nim czynny udział.
Żyłem z dnia na dzień. Kładąc się spać nie przejmowałem się następnym dniem. Byłem biedny, źle ubrany, często głodny. Stypendium roztrwaniałem w parę dni. Darmową zupę i dowolną ilość kromek chleba można było ukraść w stołówce akademickiej. Do pewnego czasu, bo podobnych głodomorów było wielu.
Gdybym był pokorny i mądry mógłbym stale mieszkać u ciotki i babki. Moralnie były właścicielkami dwóch kamienic, ale mogły domami tylko administrować i z tego się utrzymywały. Też były biedne. Ale mnie nosiło, kłóciłem się z ciotką, która miała mnie serdecznie dosyć. Przeprowadziłem się do akademika. Na krótko, bo nie miałem grosza by go opłacić. Przygarnął mnie Edward Wende, do wynajmowanego pokoiku tak wąskiego, że ledwie mieściło się łóżko. Spaliśmy na nim na przemian, chociaż Edek był gospodarzem. Za drugie miejsce do spania służyły nam nasze rzeczy rozłożone na podłodze. Chociaż ojciec Edka był adwokatem w Kaliszu i rodzice mu pomagali, też bywał bez grosza i często głodny. Kiedyś znaleźliśmy pomiędzy książkami pół bochenka czerstwego, zakurzonego chleba. To była wspaniała uczta, którą zapamiętałem do dzisiaj. Dokarmiały nas też koleżanki z akademika. Przyjaźniliśmy się, a jego rodzice zapraszali mnie do Kalisza na święta.
Znalazłem wreszcie pokój w małym domku na peryferiach Poznania, na ulicy Dobrzyńskiej u gospodyni z litościwym sercem, bo czekała cierpliwie na zaległe czynsze.
Namiętnie czytałem i za ostanie złotówki kupowałem książki. Interesowałem się filozofią i estetyką kina. Byłem w tym naprawdę dobry. Pamięć miałem doskonałą i byłem erudytą. Zaliczałem wszelkie możliwe konkursy, różne zgaduj zgadule i przeważnie wygrywałem. Nagrody sprzedawałem. Ale to było wciąż mało by związać koniec z końcem. To ciągłe szukanie chleba musiało zaważyć na moich postępach w nauce. Oczywiście z perspektywy czasu, mogłem sobie inaczej ułożyć życie, biednie bo biednie, a takich jak ja była znakomita większość, przetrwać do końca studiów. Filozofia post factum jest domeną intelektualnych mądrali. Było jak było i kropka.
Ireneusz Kanicki widząc moją piszczącą biedę zaproponował mi turne po Polsce z objazdową trupą teatralną, trzech aktorów, grającą komedyjkę „Niebożątko”, tak zwaną chałturkę.. Przy dobrym impresario, a takiego mieli, można było nieźle zarobić. Miałem być tak zwanym „technicznym” i stawiać dekorację, dbać o rekwizyty, oświetlenie i spełniać wszelkie życzenia aktorów za sto złotych dziennie! Była to porażająca propozycja. Oczywiście zgodziłem się i poczułem się milionerem. Ciekawy temat na opowiadanie. Po paru miesiącach wróciłem na łono uczelni.
Wyładowywałem także wagony na stacji kolejowej. Żwir – makabra, cegły – lukratywne zajęcie, tylko dla kolesiów. W czasie Targów Poznańskich pracowałem na czarno, czas bardzo krótki, w firmie holenderskiej AEG. Za dolary! Mieli mi zostawić większość wystawianych eksponatów, ale Powstanie Poznańskie pokrzyżowało te zamiary. W owym targowym czasie także kelnerowałem w restauracji i zarabiałem krocie! Napiwki dla biednego studenta sypały się jak z rogu obfitości. Taki jest obraz mojej walki o byt!
Oczywiście wszystkie te poszeregowane tematycznie wątki życiorysu, przeplatały się, jeden wypływał z drugiego, nic nie było zaplanowane, codzienne życie stymulowało scenariusz moich zachowań.
Magdalena córka Władysława Starka, potomka Sasów z Banatu i Terezsi córki bogatego kupca Gabosi z Siedmiogrodu, w 1955 roku, gdy Ją poznałem, była jeszcze Węgierką. Rok później postawiono Ją przed wyborem – albo przyjmie obywatelstwo polskie i zrezygnuje z węgierskiego, albo wyjedzie do Ojczyzny. Miała do wyboru Rumunię lub Węgry. Rumunię, bo urodziła się przypadkowo w Bukareszcie. Rodzice i rodzeństwo Jej mieszkali w Polsce, w Szczecinie. Pod przymusem zrzekła się obywatelstwa kraju swoich dziadów. Humanizm socjalistyczny odsłaniał wciąż swoje prawdziwe oblicze.
Edek Wende, wprowadził do Arizony dwie młode dziewczyny, uczennice Liceum Kulturalno – Oświatowego. Jedną z nich była Magdalena. Nie było mi do tańca, a raczej do różańca, bo przeżywałem rozstanie z wyróżniającą się pięknością wśród studentek, Mriolą R. Niestety byłem za biedny by udźwignąć taką miłość. Wyspowiadałem się z moich grzechów w duszpasterstwie akademickim oo. Dominikanów i biegałem codziennie na poranną mszę.
Tak było ze mną źle. Czyniłem Edkowi grzeczność, że zajmowałem się tą drugą dziewczyną, a nawet odprowadziłem do szkolnego internatu na Starym Rynku, nie umówiwszy się z Nią na randkę, choć odróżniała się od swoich rówieśniczek oryginalną południową urodą, pięknymi brązowymi oczami. Ta obojętność zaintrygowała Magdalenę i nie dawała Jej spokoju tak długo, aż Edek zorganizował przypadkowego spotkania. Od tej chwili do dnia Jej śmierci przeżyliśmy razem trzydzieści dziewięć lat.
Edek Wende też nie żyje. Niedawno czytałem o Nim wspomnienia. Zaskoczyła mnie zbieżność naszych życiorysów. Urodzeni w tym samym roku, niezrównoważeni w latach szkolnych i akademickich, z ciągotkami do aktorstwa, dziewczyn i nagle dorosłe życie brane bardzo serio. Moralne i czynne przeciwstawienie się bolszewikom. Oglądałem Go często w telewizji, słuchałem Jego wystąpień w Sejmie. Nasze poglądy o Polsce były identyczne. Wypowiadał się za mnie. Nasze żony umarły w tym samym roku. ?Wieczne odpoczywanie racz Mu i Im dać Panie?
Tuż przed Powstaniem Poznańskim, Magdalena zdawszy maturę, wyjechała do Szczecina, do rodziców. Codziennie porozumiewaliśmy się … listami. Trudno było o grosze na znaczki, a co dopiero na rozmowy telefoniczne. Listy te i inne, wypełniają pokaźną drewnianą szkatułkę, zaplombowaną i zdeponowaną u mojego syna Tomasza, z surowym poleceniem, że może ją otworzyć dopiero po mojej śmierci.
Dwudziestego ósmego czerwca 1956 roku, w dniu moich urodzin, byłem świadkiem pierwszego, zbrojnego powstania przeciwko bolszewikom. Ta historia jest znana, udokumentowana i opisana. W maleńkim ułamku i ja ją tworzyłem. Byłem na Młyńskiej w czasie szturmu na więzienie, podążałem w tłumnym pochodzie pod gmach Urzędu Bezpieczeństwa, przyglądałem się próbom zdobycia go. Widziałem palące się butelki z benzyną rzucane w okna, wymianę strzałów karabinowych. Oglądałem zniszczoną radiostację zagłuszającą, brałem udział w manifestacji na placu przed Uniwersytetem Poznańskim, widziałem zdobycie Komitetu Wojewódzkiego PZPR, krzyczałem: Niech żyje wojsko polskie gdy żołnierze z kolumny samochodowej zmieszali się z tumem i poparli Powstanie. Widziałem kolumny czołgów otaczających gmach UB na ulicy Kochanowskiego. I wtedy zorganizowałem budowę barykady z wagonów tramwajowych, które poprzewracaliśmy,. Niestety z marnym skutkiem. Wspomnę, że na tak zwanym Studium Wojskowym szkolono nas studentów na czołgistów. Moi koledzy zdali wyśmienicie egzamin, bo sprawnie poruszali się jedynym ?zdobytym czołgiem. Niestety nieuzbrojonym. Byłem świadkiem salw karabinów maszynowych oddawanych z czołgów w gęsty tłum ludzi. Musieli być zabici i ranni.
Miałem, mówiąc delikatnie, pietra, gdyż wyczytałem w prasie obok oświadczenia Cyrankiewicza, że wrogom Polski Ludowej poobcina ręce, o bandzie chuliganów przewracających tramwaje i niszczących mienie robotników i chłopów. Zaliczyłem co się dało na uczelni i pojechałem do Magdaleny, do Szczecina na wakacje.
Tutaj, czując się bezpiecznym bohaterem, opowiadałem głośno o swoich wyczynach. Skutek był taki (już po powrocie do Poznania), że starający się o Magdalenę niejaki pan M., zakapował mnie w UB, ale z dziwnym skutkiem. Magdalenę i Jej Ojca wzywano do tej ponurej instytucji i ostrzegano by nie zadawali się z takim jak ja przestępcą, bo jest tyle porządnych obywateli. Sprawa był jasna.
Przeniosłem się, naiwnie przypuszczając, że mnie nie znajdą, z politechniki poznańskiej do szczecińskiej. Poza tym Magdalena dostała nakaz pracy w bibliotece Domu Marynarza i została zatrudniona na pół etatu.
Ale jakże się uczyć gdy w Budapeszcie drugie, po poznańskim Powstanie! Gdy wstąpił na tron Gomółka, i wierzyliśmy, że przegoni Rusków. Zapachniało odwilżą. Powstawały studenckie piwnice, zespoliki teatralne. Znowu mnie nosiło. Czynnie współtworzyłem Klub Pinokio z kabaretowym zespołem Pimpuś, ale była to efemeryda. Do tego o kiepskim poziomie artystycznym.
Początkowo mieszkałem u rodziców Magdaleny, oczywiście w osobnym pokoju, ale i oni, poczciwi i mili znosząc cierpliwie moją abnegację do kwadratu, poprosili delikatnie bym się wynosił. Gdyby nie pech, prawdopodobnie ukończyłbym studia, ale mnie wylali z uczelni.
Zostałem bez grosza przy duszy, bez mieszkania. To był najgorszy okres mojego życia. Wspominam go z mieszanymi uczuciami. Ratowała mnie Magdalena, ale jej skromna pensyjka starczała na nic. I Ona traciła powoli cierpliwość. Los się uśmiechnął do mnie, bo zatrudniono mnie jako budowlanego inspektora technicznego w Miejskim Zarządzie Budynków Mieszkalnych. O głodowym wynagrodzeniu. Mogłem opłacać wynajęty pokój u Pani Paczyńskiej na ulicy Wielkopolskiej. Dorabiałem, malując kartki świąteczne i sprzedając na ulicy. Mogłem nareszcie kupić sobie nowe buty, a Magdalenie zimowy płaszcz. Byliśmy już po ślubie, a w drodze pierworodny syn Tibor.
Mimo różnych perturbacji, niedojadania, dziurawych butów i znoszonej odzieży muza natchnienia nie opuszczała mnie. Pisałem wiele historyjek. Spłodziłem dwa pełne scenariusze filmowe, komedię pomyłek z niemowlakami i przygody turysty amerykańskiego w socjalistycznej rzeczywistości. Jakże byłem naiwny myśląc, że nakręcą z tego filmy!
Współpracowałem z Polskim Radio Szczecin, a konkretnie z wesołą i kretyńską audycją Radio Kuter. Redaktor prowadzący zagarniał trzy czwarte wynagrodzenia, parafrazując ?Pana Tadeusza (MIckiewicza) na ….nie pamiętam. My, paru autorów skeczów, zadawalaliśmy się resztkami. Mimo to dostawałem parę złotych, raz nawet trzysta, gdy Magdalena zarabiała miesięcznie czterysta!
Mogłem liczyć, że rozwinę się literacko i będę się z tego utrzymywał. A jednak nie byłem tak beznadziejny i nie traciłem poczucia rzeczywistości. Poziom tej audycji był poniżej przyzwoitej grafomanii. Nie chciałem jej autoryzować swoim nazwiskiem i wycofałem się.
Przypuszczam, że miałem szansę na rozpoczęcie kariery literackiej. Należało tylko co niektórym polizać tyłki. Dzisiaj przeżywałbym renesans swojej socjalistycznej twórczości, jak wielu drani z tamtego okresu.
Do sukcesu mogę zaliczyć powodzenie w konkursie na nowelę filmową o zadanym temacie, ogłoszonym przez „Sztandar Młodych”. A był nim film Ostatni strzał. Chała socjalistyczna, warta funta kłaków. Znalazłem się w dziesiątce wybranych. Udział brało ponad dziewięćset osób, w tym zawodowi dziennikarze, pisarze itp. Miałem więc talent, tylko nie miałem nikogo, kto by mnie w tym utwierdził. Pisząc do szuflady, zmarnowałem pióro.
Czasami jesteśmy świadkami niepojętych i niewytłumaczalnych zdarzeń. Ach, machamy ręką i mówimy: to tylko zbieg okoliczności. Czy można w tenże sposób wyjaśnić zaskakujący ciąg przypadków towarzyszących moim wspomnieniom o Edwardzie Wende i o mojej żonie Magdalenie?
W gazecie Rzeczpospolita ukazuje się artykuł poświęcony Edkowi, a do mnie dzwoni jego była przyjaciółka, ta która towarzyszyła Magdalenie do Arizony. Rozmawialiśmy ostatnio osiem lat temu!
Do dalszej i bardziej szczegółowej części mojego życiorysu obejmującego lata 1959 – 1983 odsyłam do mojej książki „Za burtą legendy”, publikowanej na tejże stronie internetowej. Teraz hasłowo zaznaczę ważniejsze wydarzenia w moim życiu, które uważam godne zapisu i pamięci.
Ślub z Magdaleną w Szczecinie 23 czerwca 1958 roku.
Rodzi się syn Tibor 13 stycznia 1959 roku.
17 października 1959 roku zostaję przyjęty do pracy w Polskiej Żegludze Morskiej do załóg pływających na stanowisko pomocnika stewarda i poznaję normalny i inny niż komunistyczny świat!
Uczęszczam na kursy pełnego stewarda, kucharza i w końcu, po zdaniu egzaminu państwowego, otrzymuję dyplom oficerski Intendenta III klasy i na tym stanowisku pozostaję do czasu rozwiązania umowy o pracę, to jest do maja 1983 roku.
4 lipca 1965 roku rodzi się Tomasz, drugi syn.
Latem następnego roku małym samochodzikiem Zastawa 600, udając się na wakacje do Złotych Piasków w Bułgarii, przejeżdżamy przez Węgry. Zakochuje się w tym uroczym Kraju. Miłość trwa po dzień dzisiejszy.
W 1969 roku zostaję aresztowany przez Kontrwywiad Wojskowy, na statku m.s. Boginka, w czasie wpływania do portu w Gdańsku. To wynik donosu na mnie I oficera P. Prawdopodobnie przygotowywano widowiskowy proces pokazowy szpiegów i zdrajców PRL, rekrutowanych przez CIA pośród marynarzy. Postawiono mi zarzut z paragrafu przestępstwa dewizowego. Wypuszczono za kaucją. Uratował mnie tow. Wiesław, który ogłosił z okazji 22 Lipca amnestię.
Informacja Wojskowa nie zdążyła przekwalifikować zarzutów na inne ścigane prawem czyny.
W 1969 roku na skutek reorganizacji floty handlowej przeniesiony zostaję do Polskich Linii Oceanicznych.
25 sierpnia 1980 roku zostaję z wyboru Przewodniczącym Komitetu Strajkowego w PLO, w oddziale szczecińskim.
Po podpisaniu Porozumień Szczecińskich, Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego z Rządem 30 sierpnia, przewodniczę dalej Komisji Robotniczej PLO do czasu wolnych wyborów w NSZZ Solidarność.
Zostaję członkiem Prezydium Międzyzakładowej Komisji Robotniczej Pomorza Zachodniego.
Zostaję wybrany do Ogólnopolskiej Komisji Wyborczej NSZZ Solidarność Z wyboru pełnię funkcję Przewodniczącego Komisji Wyborczej Pomorza Zachodniego.
Zrzekam się obydwu funkcji, bo zamierzam kandydować do Zarządu Regionu i na delegata na I Zjazd NSZZ ?Solidarność?.
W czasie pierwszych wolnych wyborów związkowych, zostaję wybrany do :
Prezydium Komisji Zakładowej PLO NSZZ Solidarność
do Zarządu Regionu Pomorza Zachodniego NSZZ Solidarność
jako delegat Pomorza Zachodniego na I Zjazd NSZZ ?Solidarność? w Gdańsku- Oliwie.
Biorę udział w Krajowej Komisji Zjazdowej przygotowującej I Zjazd NSZZ ?Solidarność? w Gdańsku- Oliwie
Uczestniczę w tymże Zjeździe jako delegat Pomorza Zachodniego.
Po Zjeździe, w Szczecinie, opracowuję i powołuję do życia system szybkiej informacji i łączności ABC, wzorowany na strukturach Armii Krajowej. To także na wypadek stanu wojennego, gdyby Związek został unicestwiony. Niestety brak wyobraźni i zwyczajne lekceważenie przestrzegania podstawowych reguł (miedzy innymi miano powołać zakonspirowanych dublerów) spowodowały, że system ten przestał działać już od pierwszego dnia stanu wojennego.
Równolegle pracowałem nad powstaniem Obywatelskich Komitetów Obrony Społecznej na zasadzie współpracy wszystkich obywateli i instytucji w danej dzielnicy. Byłyby przygotowaniem społeczeństwa do przyszłych wolnych wyborów.
Byłem ojcem Związkowego Parlamentu Pomorza Zachodniego, jedynego w Polsce. opracowując jego statut, nakreślając cele działania i doprowadzając do jego powstania. Miał być szkołą dla przyszłych parlamentarzystów w wolnej Polsce.
13 grudnia 1981 roku, po północy na wieść o wprowadzeniu stanu wojennego uciekłem z domu i zatrzymałem się u strajkujących studentów Akademii Rolniczej. Przejąłem dowodzenie i nad ranem zawiesiłem strajk, prosząc studentów by przeszli do Stoczni Szczecińskiej.
Wieczorem i ja tam dotarłem. Zasiliłem skład Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego NSZZ ?Solidarność? Pomorza Zachodniego. Zgodnie ze statutem ogłosiliśmy strajk generalny.
Z 14 na 15 grudnia po pacyfikacji Stoczni przez ZOMO i Wojsko, pod dowództwem obecnego generała Szumskiego, nagrodzonego za to doradzaniem obecnemu prezydentowi Kwaśniewskiemu, zostałem razem z wieloma działaczami aresztowany przez Służbę Bezpieczeństwa i osadzony w areszcie na Małopolskiej. Wyselekcjonowaną przez funkcjonariusza SB Jerzego Łagowskiego jedenastkę członków Komitetu Strajkowego przewieziono do aresztu KWMO w Bydgoszczy i postawiono przed Sądem Wojskowym. Po przeszło trzech miesiącach ogłoszono wyrok. Sześciu otrzymało od pięciu do jednego i pół roku więzienia. Mnie i pozostałą piątkę zwolniono z powodu niskiej społecznej szkodliwości popełnionego przestępstwa!
Do celi, którą dzieliłem z Janem Denisewiczem, przydzielono jeszcze jednego lokatora, młodego, sympatycznego chłopaka, świeżego maturzystę, który zajmował się podziemną poligrafią, Piotra Najsztuba, dzisiejszego naczelnego redaktora Przekroju, o ustalonej sławie i bogactwie. Widocznie przypadliśmy sobie do serca, bo przed samym wyjazdem do Niemiec, podarował nam pokaźnych rozmiarów namalowane wspaniałym pędzlem portrety Magdaleny i mój.
Był tak miły, a był dziennikarzem w Gazecie Wyborczej, że napisał krótką lecz dobrą recenzję mojej książki Za burtą legendy. Niestety dzisiaj ma już trudności z przypomnieniem sobie mnie.
Pracowałem nadal w PLO ale miałem zakaz okrętowania. Wielokrotnie byłem wzywany na przesłuchania, aresztowany to na dwadzieścia cztery, to na czterdzieści osiem godzin przez funkcjonariusza SB, opiekuna zakładowego, Mariana Kłosa. Bywał też z kolegami u mnie w domu na ulicy Tatrzańskiej 6, dokonując skrupulatnych rewizji. Myślę, że nawet wbrew prawu wtedy obowiązującemu. Sąsiadka z parteru, wdowa po Kapitanie Ż.W. Frączak chętnie udostępniała im swoje mieszkanie na potrzeby operacyjne, najczęściej do obserwacji mojej skromnej osoby. Nie zapomnę nigdy jak w złości krzyczała na mnie: – ty cwaniaczku solidarnościowy!! Obydwaj funkcjonariusze Kłos i Łagowski, za swoje zasługi w organizacji przestępczej jakim była Służba Bezpieczeństwa, zostali pozytywnie zweryfikowani do dalszej pracy w policji!
`Magdalena 3 września 1982 roku została zwolniona z pracy w PŻM przez dyrektora, a raczej Kierownika Jednostki Zmilitaryzowanej Ryszarda Kargera za to, że była moją żoną! W kontrasygnacie podpisała się także Kierownik Działu Kadr Lądowych Zofia Wierzchowska. Panu Kargerowi powodzi się dzisiaj znakomicie i zapewne nie dręczy go sumienie za wyrządzone krzywdy wielu ludziom.
13 maja 1983 roku rodzi się moja wnuczka Balbina, Monika córka Tibora i Ewy Mazurek. studentki socjologii w Poznaniu. Ślub odbędzie się dopiero 9 maja 1984 roku w Poznaniu. Ewa, Mariola Mazurek urodziła się 15 listopada 1957 w Poznaniu.
23 czerwca 1983 roku żegnani przez licznych przyjaciół na przystani w Świnoujściu, z paszportami w jedna stronę, opuszczamy Polskę promem Wilanów?, przypuszczając wtedy, że na zawsze ? Magdalena, Tibor , Tomasz i ja. Emigruję z powodów politycznych. Magdalena z dziećmi w ramach łączenia rodzin. Jej rodzice i brat mieszkają w RFN, w Berlinie Zachodnim. To ułatwia nam zabranie ze sobą wyposażenia mieszkania i rzeczy osobistych. Ekspediujemy je do Niemiec wynajętym samochodem ciężarowym.
24 czerwca meldujemy się w obozie przejściowym dla uchodźców w Friedlandzie w Niemieckiej Republice Federalnej, a w dniu moich urodzin 28 tegoż miesiąca przyjmują nas w Berlinie Zachodnim, także w obozie przejściowym dla uchodźców na Marienfelder Allee.
Otrzymujemy obywatelstwo niemieckie, zachowując polskie.
W tym miejscu chciałbym podziękować Narodowi Niemieckiemu za szczególną troskę i opiekę jakiej doznaliśmy po przyjeździe. Pozwoliła nam przeżyć najtrudniejsze chwile adaptacji.
Bei dieser Gelengenheit möchte ich mich bei dem deutschen Volk für die erwiesene Fürsorge und Unterstützung nach unserer Ankunft bedenken. Es hat uns erlaubt, die schlimmsten Stunden bei dem neuen Anfang zu überstehen.
Po półrocznym pobycie na Marienfeldr Allee przenosimy się do wybranego przez nas socjalnego mieszkania, na ulicy Neukollner Str. 266. Tibor otrzymuje osobne mieszkanie. Oboje z Magdaleną korzystamy z zasiłku dla bezrobotnych. Tibor wznawia studia socjologiczne na Uniwersytecie, a Tomasz idzie do szkoły.
Staram się bezskutecznie o pracę kucharza, bo stanowisko ochmistrza jest znane tylko we flocie socjalistycznej, wysyłając ponad pięćset ofert do armatorów na całym świecie. Niemiecka flota handlowa masowo przechodzi pod tak zwaną ?tanią flagę? a zatrudnienie się na takich pirackich statkach równałoby się samobójstwu. Czas otrzymywania zasiłku dla bezrobotnych dobiega końca, a zasady nie pozwalają mi na korzystanie z pomocy socjalnej. Moja znajomość języka niemieckiego nie jest zbyt dobra, a poza tym nie mam żadnego innego wykształcenia jak ?morskie?. Co robić?
Dzięki protekcji, zaznaczam protekcji, dostaję pracę jako akordowy robotnik fizyczny w Państwowej Manufakturze Porcelany! Pracuję w dziale wyrobu masy porcelanowej, z której na dalszych etapach produkcji lepi się garnki?. Mimo, że mam do pomocy maszyny, praca jest ręczna. Tego wymaga szyld tej fabryki ? manufaktura. Wyroby jej są tak cenne jak porcelany miśnieńskiej czy Rosenthala.
W wieku czterdziestu dziewięciu lat podejmuję morderczą pracę fizyczną. Nie dałem się śmierci chociaż pół roku płakałem i nie spałem z powodu bólu mięśni. Ciężko pracowałem w fabryce trzy lata ale i godziwie zarabiałem.
Odsyłam do mojej drugiej książki „Karczma pod Krzywym Ryjem” wydanej w roku 2001 przez wydawnictwo Cindarella Books, a prezentowanej na tej stronie internetowej. Jest to zbiór opowiadań pisanych w czasie mojego pobytu w Berlinie. W wielu z nich można odnaleźć wątki autobiograficzne.
Synowa po rozwodzie z moim synem Tiborem 17 lipca 1990 roku, stopniowo ograniczała z nami kontakty, aż zabroniła córce Balbinie, a mojej ukochanej wnuczce, widywać się z dziadkami. Mój żal opisałem w opowiadaniu „List do wnuczki”
Nie zaprzestałem działalności ?politycznej?. Możliwości i efekty miałem jednak prawie zerowe. Emigranci z NSZZ Solidarność zatrzymywali się na krótko w Berlinie i rozjeżdżali się po całym świecie. Mimo dawanych sobie obietnic o stałym kontakcie, rwał się on natychmiast. Nie usprawiedliwia tego nawet ciężkie, pełne stresów przystosowywanie się do nowych warunków życia.
Grupa ludności polskojęzycznej liczyła sobie w Berlinie około dwadzieścia tysięcy osób. Byli to jednak tak zwani „tolerowani”, którzy dostali zgodę na czasowy pobyt z perspektywą pozostania na stałe, i „przesiedleńcy”, tacy jak my, to znaczy połączeni z rodzinami. Dziewięćdziesiąt procent zadowolona była z warunków panujących w Polsce, gdyż przeważająca większość posiadała paszporty konsularne, i pobierając tutaj zasiłek socjalny, znakomitą część czasu (popełniając przestępstwo według prawa niemieckiego) spędzała w kraju, udając krezusów! Powodował to „czarny” przelicznik marki na złotówki.
Ci co jednak przejawiali chęć politykowania rozbici byli na drobniutkie grupki, o nikłych możliwościach działania, a do tego śmiertelnie skłóceni. To zjawisko, powtarzające się od zarania polskich emigracji, nabrało już cech patologicznych. Myślałem wtedy, że to jest symptomatyczne tylko dla emigrantów. Teraz jestem pewny, że jest to cecha naszego charakteru narodowego!
Porwałem się z motyką na słońce. Powołałem do życia Emigracyjny Klub Solidarność obejmujący swoim zasięgiem cały świat. Idea była piękna, skoordynować działania emigrantów NSZZ Solidarność na rzecz Niepodległości, blisko współpracować z organizacjami Armii Krajowej i starej emigracji. Przeszkody organizacyjne przekraczały możliwości mojej skromnej osoby i moich finansów. Gdyby w owym czasie istniał internet, mimo wielu trudności na jakie natrafiałem, dałbym radę! Ale gdyby babcia miała wąsy!
Biuro Koordynacyjne w Brukseli nie wsparło mnie. Dzisiaj wiadomo, że oprócz CIA byli tam też agenci KGB z Polski. Gdy w Paryżu podobną mojemu klubowi (a może skradziono mój pomysł?) organizację zaczął tworzyć o głośnym nazwisku opozycjonista Chojecki z dużymi koneksjami, wysłałem do niego list akcesyjny bez żadnych warunków, zwyczajnie przekazując siebie i klub. Nie dostałem żadnej odpowiedzi!!!(dzisiaj już się temu nie dziwię) Po perturbacjach organizacyjnych, Emigracyjny Klub Solidarność został rozwiązany, a dokumentację przekazałem Uniwersytetowi Stanford w Kaliforni USA.
Berlin Zachodni był jedynym miejscem za żelazna kurtyną, do którego obywatel polski nie musiał posiadać wizy wjazdowej. Wobec tego do Berlina waliły tłumy.
Pociągi były zapchane. Naprzeciwko Filharmonii rozłożył się polski rynek nazywany tak przez Berlińczyków. Sprzedawano dosłownie wszystko. Od wódki, papierosów, kiełbasy po łyżki drewniane. Handel był nielegalny, ale przez władze miasta tolerowany.
Przez dziesięć lat interesowało się nami dziesiątki osób. Zgromadziłem ogromną szufladę listów, setki. Pamiętała o nas nie tylko Rodzina, ale bliscy znajomi, znajomych znajomi i osoby polecane. Zapewnialiśmy im w miarę naszych możliwości dobry hotel z całodziennym wyżywieniem, ze zwiedzaniem miasta i spacerem po floumarktcie. Bardzo nas wszyscy kochali i w rewanżu zapraszali do siebie, wiedząc, że jest to dla nas niemożliwe. Przyjeżdżali tajni kurierzy z podziemia szczecińskiego z różnymi zamówieniami. Tylko, że nie mieli na to pieniędzy. Czasami, zmęczeni gośćmi, udawaliśmy że nas nie ma w domu. Niespodziewanie mur berliński runął i naturalną rzeczy koleją zrobiło się pusto. Listów nie przybywało, Rodzina miała wiele innych spraw na głowie, przyjaciele i znajomi zajęli się transformacją.
Dzięki Przeznaczeniu i znajomościom Magdaleny, pracującej jako tłumaczka w burmistrzostwie dzielnicy Steglitz, w dziale socjalnym, dostałem lukratywną posadę woźnego w gimnazjum Hermann Ehlers- Gymnasium na ulicy Elisenstr. 3-4. Na pewno nie była to praca na miarę moich ambicji.
Mieszkaliśmy wspaniale w budyneczku szkolnym zwanym willą (przed zakończeniem drugiej wojny zasiedlali ją dyrektorzy). Co prawda na parterze mieściła się klasa muzyczna, ale lekcje odbywały się przed południem i niezbyt często. Na poddaszu urządziłem pokój gościnny. Ku mojej zgryzocie (musiałem uprzątać jesienią tony opadłych liści), a jednocześnie ku zadowoleniu, podwórze szkolne było pełne zieleni, kwiatów i ocienione trzema potężnymi platanami. Nie wspominając klonów.
Ulica Elisenstr. zamieszkała przeważnie przez emerytów, była spokojna, pozbawiona zgiełku miejskiego. Niedaleko rozciągał się na wielkiej przestrzeni Park Miejski. Do pracy miałem zaledwie kilka kroków. Nie musiałem odbywać godzinnych podróży kolejką podziemną ubanem jak do Fabryki Porcelany.
I znowu mały przerywnik. Wszystkie moje mieszkania, te berlińskie też, pomagała mi urządzać moja kuzynka Ewa. Nie dość, że wspaniale potrafi zaprowadzić w każdym mieszkaniu harmonijny ład oparty na perfekcyjnej funkcjonalności, to jest jedną z niewielu na tym świecie mistrzynią wieszania obrazów! Nie spotkałem w Polsce jak i innych muzeach na świecie dobrze eksponowanych i powieszonych obrazów. Nie mówiąc o prywatnych mieszkaniach. Z całą skromnością muszę wyznać, że dzięki cierpliwości mojej kuzynki, posiadłem i ja taką wiedzę. Jestem dumny, że i ja mogę zaliczyć się do tych nielicznych, którzy tą umiejętnością się szczycą. Nazwiska nie wymieniam, bo zabroniła mi.
Życie nasze ustabilizowało się. Magdalena i ja pracowaliśmy, nieźle zarabialiśmy. Tomasz i Tibor chadzali swoimi drogami. Tomasz ożenił się ze Moniką w Szczecinie 20 lutego 88 roku, ale niestety małżeństwo nie było trwałe i sąd orzekł rozwód 21 stycznia 1996.
W Berlinie mieszkali rodzice Magdaleny i Jej brat z rodziną. Przybywało znajomych, przyjaciół. Miałem więcej czasu dla siebie, praca nie była męcząca i absorbująca, co prawda musiałem przebywać na terenie szkoły od siódmej rano do dwudziestej drugiej, ale mogłem wyskakiwać do miasta bez żadnych przeszkód.
W czasie przerw między lekcjami siedziałem w moim biurze, by być pod ręką dla uczniów i nauczycieli. Czas ten poświęcałem książkom. Przez trzynaście lat przeczytałem ich znaczną ilość.
Nie trzymam się chronologicznie faktów, jak już wspomniałem, ale opracowuję wspomnienia tematycznie. Mniej to nudne i bardziej przejrzyste.
W 1988 roku zacząłem pisać książkę Za burtą legendy opierając się na świeżej jeszcze pamięci i bogatym prywatnym archiwum, które przemyciłem z Polski, w skrzyniach o podwójnym dnie. W czasie galopującego rozpadu komunizmu, runięcia muru berlińskiego, książkę ukończyłem. Zakończyły swoją działalność też liczne polskie wydawnictwa na zachodzie dotowane przez różne instytucje. Tak więc musiałem poczekać na druk w Polsce.
W między czasie Za burtą legendy nadało w kilku odcinkach Radio Wolna Europa, dzięki uprzejmości Dyrektora Literackiego Pana Wł. Odojewskiego i pracownika reserszu śp. Pana Adama Rosenbuscha.
Otrzymałem także z Instytutu Literackiego w Paryżu od śp. Jerzego Giedroycia list z ciepłymi słowami, któremu wcześniej książkę przesłałem. O dalszych jej losach wspominam w przedmowie, do opracowywanej nowej wersji, poprawionej i rozszerzonej, na tej stronie internetowej.
Moja koleżanka Ewa Czerwiakowska, redaktorka berlińskiego kwartalnika Słowo umieszczała w nim moje opowiadania i artykuły. I teraz od czasu do czasu wyświadcza mi tą uprzejmość.
Ewa jest absolwentką polonistyki Uniwersytetu Poznańskiego im. Adama Mickiewicza. Działała w NSZZ Solidarność i w stanie wojennym emigrowała do Berlina Zachodniego. Wiążąc ledwie koniec z końcem, współpracowała z tygodnikiem Pogląd w Berlinie i z Radiem Wolna Europa. Wspaniale znając język niemiecki pisuje do różnych czasopism niemieckojęzycznych i działa w instytutach zajmujących się martyrologią Drugiej Wojny Światowej. Tłumaczy i redaguje dalej kwartalnik Słowo w języku polskim i niemieckim. Pomagała mi niejednokrotnie w rozwiązywaniu kłopotów dnia codziennego i poprawiała cierpliwie moje teksty literackie. Była moim promotorem (Adam Rosenbusch także) do Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. Dzięki Jej za wszystko!
A teraz bliski mojemu sercu temat, Węgry. Nawet nie pamiętam w jakim mieście i w jakim hotelu zatrzymaliśmy się na Węgrzech w drodze do Bułgarii. Był to rok 1966. Wystarczył krótki pobyt, by zauroczenie tym Krajem trwało do dzisiaj. Byłem ciekawy ojczyzny Magdaleny, i na pewno Jej sentyment i tęsknota (wracała tutaj po przeszło dwudziestu latach) nie przesądziły o moim zachwycie. Wystąpiło to samoistnie, tak jak zakochanie się w dziewczynie od pierwszego wejrzenia. Od tego czasu większość wakacji spędzaliśmy na Węgrzech, oczywiście gdy pozwalały mi na to pobyty na ?lądzie?.
Rodzice Magdaleny nie chcieli wrócić do Siedmiogrodu, już rumuńskiego, lub na Węgry. Szalał tam krwawszy terror komunistyczny niż w Polsce i słusznie obawiali się o swoje życie. Teściowa, która tylko raz zechciała nam towarzyszyć w wycieczce na Węgry, zobaczyła jeszcze przed śmiercią kraj swoich przodków. Teściowi z przyczyn niewiadomych odmówiono wjazdu do Ojczyzny!!! Komunizm miał jednakowe zbrodnicze oblicze we wszystkich demoludach.
Złożyło się szczęśliwie, że do Szczecina zawijał nieduży i jedyny węgierski statek pełnomorski Somogy. Przedstawicielem armatora był Jan Potocska. Mieszkał tutaj wraz z rodziną. Zaprzyjaźniliśmy się. Często bywaliśmy u nich w Budapeszcie. Jan dyrektorował potem firmie spedycyjnej Hungarkamion
Zostałem ojcem chrzestnym jego córki Andrei w sposób bardzo zakonspirowany. Kariera Jana opierała się na solidnej podstawie, był partyjny, to znaczy, że w owym czasie należał do jedynej partii robotniczo-chłopskiej na Węgrzech. By zachować osiągane stanowiska kierownicze, musiał, przynajmniej zewnętrznie, przestrzegać kanonów partyjnych. Nie daj Boże chodzić do kościoła lub chrzcić dzieci. Ale cóż zrobić jak się żona Erzsi i matka Jana uparły. Andrea musi być ochrzczona! Jakże nie pomóc przyjaciołom. Gwarancją utrzymania tajemnicy była też moja nieznajomość języka węgierskiego, bo jak wiadomo węgierskie wina nie tylko są wyśmienite, ale mają moc rozwiązywania języków. A lubiłem i lubię ten bachusowy płyn. Chrzest miał też być nie byle jaki, chociaż zakonspirowany. Posiadaliśmy Opla Rekorda dwu drzwiowego, o rzucającym się w oczy nie tylko czerwonym kolorem, ale samym faktem posiadania takiego samochodu. Królował pośród syrenek, trabantów. Do tego chrzestny był oficerem morskim, a to dla Węgra nie lada splendor. No, można do tego wszystkiego dodać, że obcokrajowcem i bratankiem od szabli i szklanki.
Ubrany w mundur oficera marynarki handlowej prezentowałem się świetnie, niestety tylko dla malutkiej chrześniaczki, Magdaleny i matki Jana. Chrztu dokonano błyskawicznie w zamkniętej na klucz zakrystii. Zakończenia uroczystości chrzcin nie pamiętam.
Erzsi – Elżbieta, żona Jana umarła młodo, we śnie. Stan wojenny niestety przerwał jakiekolwiek kontakty z rodziną Jana Potocski, a on nie starał się ich wznowić. Znajomość z emigrantem solidarności była dla niego bardzo niebezpieczna. Rodzinie, która widocznie dopytywała o nas, opowiedział bajeczkę, że utonąłem wraz ze statkiem na morzu! Odwiedziliśmy ich na początku lat dziewięćdziesiątych (Jan gdzieś wyjechał) i gdy mnie zobaczyli, przeżyli szok. Zamarli w bez ruchu, myśląc że Magdalenie towarzyszy duch. Serio!
W Szczecinie przebywało jeszcze jedno węgierskie małżeństwo Julika i Lojosz Kisgyoergi. Lojosz dopilnowywał załadunku na statki węgierskich lokomotyw spalinowych. Poznaliśmy ich, ale bliższe kontakty utrzymywali z siostrą Magdaleny. Dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy wznowiliśmy podróże na Węgry, zaprzyjaźniliśmy się z Lojoszami. Spędzaliśmy wakacje w ich domku letniskowym, na wzgórzu winnic niedaleko miasteczka Torokbalint (obydwa o z kropkami), tuż pod Budapesztem). Było tam tak pięknie, że gdy nadarzyła się okazja, kupiliśmy dom w stanie surowym z dużą działką. Mój zachwyt opisałem w opowiadaniu „Villanyi ut. 54″ w Karczmie pod Krzywym Ryjem.
Pomału zbliżaliśmy się do emerytury. Chcieliśmy większość czasu spędzać na Węgrzech. Trafiła się nam więc doskonała okazja. A ponieważ był to rok dziewięćdziesiąty drugi i obcokrajowcy nie mogli nabywać nieruchomości, Magdalena z Juliką utworzyły przedsiębiorstwo joint inventure., oczywiście fikcyjne, a ono z kolei kupiło na własne potrzeby dom z ogrodem.
Do Budapesztu zjechali na dwa miesiące wspaniali górale z Cięciny koło Żywca – Jasiu Pawlik i Michał Ryłko i dokonali cudu. Oczywiście uzgodniliśmy przed tym wszystkie szczegóły budowy, ale gdy zobaczyłem ich dzieło, zatkało mnie. To była sztuka najwyższej klasy!
Dom był nieduży, piętrowy, ze skosami dachowymi, położony na skarpie łagodnie opadającej kierunku Budapesztu, wyposażony we wszystkie wygody i nowe meble. W sporym ogrodzie zarośniętym na razie wysokimi trawami rosło mnogość drzew owocowych, dorodne morele o słodkich, mięsistych owocach rozpływających się w ustach, wiśnie tak lepkie od cukru, że gdy się je zbierało, kleiły się do palców, czereśnia o popękanym pniu i rosochatych gałęziach wskazujących na dziesiątki lat żywota, rodząca owoce wielkości śliwki i twardości jabłka, i zwykłe wiśnie, i zdziczałe jabłonki, a nawet krzew migdałowca o słodkich migdałach i rozłożysty orzech włoski. Nie było figowców i winorośli, ale z czasem i one miały cieszyć oko.
Z obszernego tarasu rozciągała się panorama na Budaroes i Budapeszt, zachwycająca szczególnie gdy zmierzchało i zapalały się punkciki świateł elektrycznych. A gdy zagrały świerszcze, a gdy dochodziły śpiewy i dźwięki skrzypiec im towarzyszących, gdy rozchodził się zapach wędzonej słoniny przypiekanej na ogniskach, to Niebo zstępowało na Ziemię.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych krajobraz i dusza narodu zmieniły się nie do poznania, na gorsze. Węgry skomercjalizowały się i uległy napierającej pseudo cywilizacji. Kuchnia węgierska, ta wspaniała kuchnia węgierska ustąpiła chińszczyźnie, fast foodom amerykańskim i jakimś nieokreślonym potrawom europejskim. Znikli cyganie i intymność maleńkich knajpek, tanie wino do posiłków, mimo że jest jego nadmiar. Gdzie są te dzbany z wodą, które stały na wszystkich stołach, gdzie tania duplo, zastąpiona teraz drogą espresso, gdzie langosz kiedyś powszechnie dostępny, gdzie taniość terma visek?, gorących kąpieli, narodowego bogactwa i tradycji kultury narodowej?!
Jakże to było piękne, gdy przed pracą, po niej, przed i po szkole, w wolnej chwili wpadano na krótko poleżeć, pogadać, przeczytać gazetę w ciepłych wodach, a nawet zbiorowo pośpiewać stare węgierskie pieśni. Wysoka cena biletu zabiła powszechność korzystania z tego dobra narodowego! Nieodwracalne zło! Dzisiaj szukam tej węgierskiej duszy w leżących z daleka od traktów turystycznych zapomnianych csardach, wioskach i miasteczkach, zapomnianych basenów z ciepłą wodą, a dzięki Bogu istniejących jeszcze na mapie Węgier.
W marcu 1995 roku Magdalena umarła z powodu raka szybko rozprzestrzeniającego się w jej organizmie. Węgierskie plany rozwiały się. Z różnych powodów sprzedałem mój ukochany dom, kawałek duszy węgierskiej. Pozostał sentyment i słuchanie nie powtarzalnej, kojącej serce, madziarskiej muzyki.
Ku chwale Węgier piszę sagę rodu, biorącego swój początek w XI wieku, na dworze króla, przyszłego Świętego Stefana. Siedzibą jest Siedmiogród. To pierwsza część. Akcja drugiej zaczyna się w 1848 roku a zakończy się dzisiaj. Ogromne zadanie. Przygotowywałem się źródłowo od wielu lat i pochlebiam sobie, że niewielu jest, nawet Węgrów, którzy znają tak dobrze jak ja historię tego wspaniałego Narodu do XI wieku.
W 1976 roku statek ?Leonid Teliga? bujał się na kotwicy, na redzie Lagos. Czekaliśmy przeszło miesiąc na wejście do portu. Nie wiem z jakiej przyczyny, dlaczego obudziłem się w nocy z 29 na 30 września, zapaliłem światło, sięgnąłem po notatnik i zapisałem sen jaki właśnie śniłem. Nigdy przedtem i potem tego nie robiłem. Notatnik przeleżał spokojnie wiele lat zapomniany w szufladzie. Po śmierci Magdaleny porządkując różne papiery, przypomniałem sobie o tym śnie. Przytaczam go bez zmian, tak jak został zapisana owej nocy.
U ciotki Stefy (nie żyjąca już Stefania Hempowicz) we willi, gdzieś w górach zjazd rodzinny Czarna kareta. Wewnątrz siedzi para – on i ona, wiek średni, z twarzy nieznajomi, bez szczegółów ubioru. Na koźle, na przednim siedzeniu karety stoi woźnica w długim, czarnym płaszczu, odwrócony plecami do koni, których nie widać. Bez przerwy mówi coś do pasażerów. Zwracają mu uwagę, żeby spoglądał na drogę, bo może wydarzyć się jakiś wypadek. Coraz szybszy bieg karety. Coraz szybciej mówi woźnica, nie zwraca uwagi na słowa pasażerów. Kareta mija skrzyżowanie dróg. Jakby przejechała cel podróży. Na skrzyżowaniu stoi stara kobieta ubrana w obszerny płaszcz koloru khaki. Faktycznie kareta zajechała dalej. Szukamy (i ja też) właściwej willi. Droga pnie się pod górę. Domki położone w dolinie, widać dachy. Znam ale nie mogę odszukać właściwego domu. Ale jest nr.53 (lub 54), to ten dom. Czeka już rodzina z ciotką. Odbieram bagaż od pary z karety. Ona idzie kulejąc. Wszyscy wchodzą do dużego holu. Ja zamykam pochód. Przede mną ciotka w kraciastej spódniczce jakby odmłodzona, z rumianą twarzą. Odzywam się : ja zawsze idę ostatni za wami, chyba też ostatni umrę. Ciotka uśmiecha się i wskazuje na małego chłopczyka bawiącego się w holu,a ten?…
Topografia snu zgadza się z usytuowaniem domu przy Villanyi ut.54!!! Droga prowadząca do niego pnie się pod górę, wcześniej krzyżując się z inną. Widać dachy domów położonych niżej w dolinie. Czarna kareta i woźnica na czarno ubrany może oznaczać pogrzeb Magdaleny. Dziecko, które mnie przeżyje, będzie moim wnukiem.
W ubiegłym roku napisałem, jak mi się wydaje, piękną baśń dla dzieci, opartą na motywach baśni i bajek węgierskich i siedmiogrodzkich o tymczasowym tytule: – „Baśń o bliźniaczkach siedmiogrodzkich Oronki i Orszoji, wędrujących po gruszy sięgającej nieba”. Liczy sobie czterdzieści stron.
Krytyk literacki i autorka bajek Pani Zofia Beszczyńska, nie tylko była uprzejma napisać pochlebną krytykę, ale była tak miła, że udzieliła mi wielu profesjonalnych rad jak baśń poprawić, a jak już to uczyniłem, ponownie zechciała ją przeczytać.
Pan Profesor Uniwersytetu Jagielońskiego Wiesław Bator, tłumacz eposu węgierskiego „Drzewo sięgające nieba” wyraził się o baśni również sympatycznie. Nagrany tekst na CD rozesłałem do siedemnastu wydawnictw. Ale odpowiedziały tylko trzy! Baśń chwaląc, tylko że… koszty wydania nie gwarantują zysku… więc przykro nam… A Instytut Kultury Węgierskiej i Pan Ambasador Republiki Węgier nie raczyli odpowiedzieć na moją prośbę o sponsorowanie baśni lub objęcie nad nią patronatu, a przecież urzędy w trybie administracyjnym są zobowiązane do udzielania jakiejkolwiek wyjaśnień. Ta nieprzyjemna i niezrozumiała postawa tych instytucji nie osłabiła mojego szacunku dla miłego sercu memu węgierskiego kraju. Sagę będę pisał i jeździł nadal do wspaniałych ciepłych wód. Dodam jeszcze, że zwróciłem się też do moich przyjaciół, bardzo bogatych, o pomoc w wydaniu baśni lecz spotkałem się mile formułowaną odmową.
Zagalopowałem się. Wysunąłem się zbytnio do przodu, ale już kilkakrotnie zaznaczałem, że pewne etapy i tematy są bardziej przejrzyste traktując je jako jedną zamkniętą całość.
Gdy w 1990 roku zniesiono w Polsce obowiązek wizowy dla obcokrajowców z Europy Zachodniej, postanowiliśmy spędzić krótkie wakacje w Kraju w drodze na Węgry. Jakże śmieszne miałem opory moralne, by pokazać się moim przyjaciołom w Szczecinie dostatnio ubrany i do tego w nowym samochodzie. Obawiałem się, że odbiorą to jako szpanowanie i dlatego spotkałem się z nimi w mieszkaniu u śp. Krysi Cieszyńskiej, naszej przyjaciółki.
Potem pojechaliśmy głęboko w lasy Tucholskie, gdzie nikt nas nie znał, do serdecznych gospodarzy Państwa Urbańskich. Z dzisiejszej perspektywy takie postępowanie może wydawać się zupełnie nie zrozumiałe lub świadczyć o infatylności. Chyba tak.
W 1991 roku postanowiłem zaprosić jedenastkę z procesu bydgoskiego, naszych obrońców i kilku przyjaciół z NSZZ Solidarność na spotkanie z okazji dziesiątej rocznicy stanu wojennego. Gdy ułożyłem listę imienną okazało się, że rzecz będzie nie wykonalna. Już wtedy dzieliły ich skrajne poglądy polityczne, stanowiska, zamożność i wszelkie możliwe pretensje do przeszłości i teraźniejszości. Ponieważ chciałem bardzo by doszło do tego spotkania, zastanawiałem się jak to zrobić by moi goście przyjęli zaproszenie.
Przytaczam treść zaproszenia: –
W X ROCZNICĘ WYDARZEŃ GRUDNIA 1981
Magdalena Jagielska i Krzysztof Jagielski
zapraszają
na prywatne spotkanie
które odbędzie się 14 grudnia 1991 roku w klubie REMEDIUM przy ulicy Marii Curie-Skłodowskiej 11 w Szczecinie. Początek spotkania o godzinie 16,00?.
Wybiłem tłustymi literami na prywatne spotkanie. I udało się. Przyszli do nas przyjaciele, którzy o nas jeszcze wtedy pamiętali. A że niektórzy ze sobą nie rozmawiali, to już nas nie obchodziło.
Po tym naprawdę udanym i miłym spotkaniu umówiliśmy się na następne, organizowane po kolei przez każdego z nas. Spotkaliśmy się jeszcze chyba dwukrotnie. Ponownie na dwudziestolecie stanu wojennego, chcąc ratować umierające więzi, zaprosiłem więziennych kolegów z małżonkami. Nie wszyscy zaszczycili nas, a ci co przyszli, szybko się zmyli. Tak więc i ta solidarność nie wytrzymała próby czasu. Myślę, że tylko okoliczności w jakich się znaleźliśmy, poniekąd przecie zmuszeni do nich, wytworzyły wśród nas poczucie koleżeństwa i nic więcej. Czas pokazał, że było ono słabiutkie i musiało umrzeć śmiercią naturalną. Amen.
Prymas Polski Józef Glemp w dziesiątą rocznicę zakończenia naszego procesu w Bydgoszczy, zaprosił naszą jedenastkę w dniu 5 marca 1992 roku na śniadanie. Obecni byli wszyscy. Przyjechali nawet ze Szwecji Lichota i Drewniak. Tak więc po wielu latach spotkaliśmy się jeszcze raz w komplecie. Prawdopodobnie po raz ostatni. Ale to nie jest tak ważne jak pamięć Prymasa.
Muszę wspomnieć o wzruszającym artykule Pani Magdaleny Umięckiej pt.” Jedenastu” jaki w tym samym czasie zamieścił ?Tygodnik Solidarność?. Ta młoda dziennikarka, kiedy organizowaliśmy strajk, prawdopodobnie chodziła do szkoły podstawowej. Ten artykuł był dla mnie najwspanialszą nagrodą za to, co zrobiłem dla Polski. Zamieściłem go w Epilogach mojej książki Za burtą legendy.
Polska początku lat dziewięćdziesiątych wydawała się być krajem rozwijającym się dynamicznie, wkraczającym na drogę zdrowego kapitalizmu. Postanowiliśmy, Magdalena i ja zostać kapitalistami, i gdy Dariusz Konieczny, familiant, zaproponował nam dobry interes, zaciągnęliśmy kredyt w banku i wręczyliśmy mu siedemdziesiąt tysięcy marek. Dzisiaj winien jest mi ponad pięćdziesiąt tysięcy Euro z odsetkami! Ma kłopoty, i miał z przestrzeganiem prawa, więc nigdy tych pieniędzy nie odzyskam.
Kurier Szczeciński? od 13 do 18 grudnia 91 roku w kolejnych swoich numerach zamieszczał wyjątki z mojej książki Za burtą legendy. Niestety zapomniano mi za to zapłacić.
Podobnie tygodnik Ziemia i Morze w nr.49 tegoż roku i miesiąca opublikował jej obszerne fragmenty.
W 1992 roku odbyła się w Szczecinie, w Klubie Książki i Prasy promocja mojej książki Za Burtą legendy.
30 marca 1995 o godzinie 4,30 umarła Magdalena, pokonana przez raka. Wieczne odpoczywanie racz Jej dać Panie. Pochowana na cmentarzu w Berlinie, w dzielnicy Rudow.
W pielęgnowaniu Magdaleny pomagały mi bezinteresownie i ofiarnie Aleksandra Malinkowa, nasza przyjaciółka i sąsiadka z domu przy ulicy Długosza 9, a także siostra Magdaleny Luiza Tymków. (Dzisiaj, to jest marzec 2024 roku jeszcze żyje , ma 95 lat i niestety alzheimera!!!). Umarła 10 grudnia 2024. Wieczne odpoczywanie…. Była miłą, serdeczną moją szwagierką!
Chór Polsko – Niemiecki w Berlinie, którego członkiem była Magdalena, stawił się w komplecie i pięknie zaśpiewał nad Jej grobem.
Po śmierci Magdaleny, załamałem się i żyłem jak w letargu. Mieszkanie mroziło pustką. Byłem bliski obłędu, chociaż nie przerywałem pracy w szkole. Dyrektor i grono nauczycielskie byli dla mnie nadzwyczaj wyrozumiali. Wziąłem się w garść i pojechałem do Szczecina by pomóc sobie, a taką nadzieją było uczestnictwo w podstawowym kursie Metody Silvy. Odzyskałem wewnętrzny spokój. Następnego roku, zaliczyłem kurs wyższego stopnia i posiadłem umiejętność uzdrawiania. Uczestnictwo poświadczają wydane dyplomy.
Nie korzystałem z porad by porozmawiać z psychologiem lub psychiatrą, czy zażywać tabletek o silnym działaniu uspakajającym. Przeczytałem natomiast kilka mądrych książek o śmierci, reakcjach pośmiertnych. One mi pomogły. Miałem dwie drogi do wyboru, jedna to wdowiec cierpiący przez miesiące lub lata, i oczywiście otoczony przychylnym tanim współczuciem, a druga to gwałtowne odcięcie się od przeszłości i rozpoczęcie nowej przygody życia, co mogło spotkać się z niezrozumieniem, dezaprobatą i bojkotem towarzyskim.
Zdecydowałem się podążać tą drugą. Pomogły mi w tym, tajemnica, którą zabieram ze sobą do grobu i przypadek albo przeznaczenie, albo jedno i drugie, albo Najwyższy. Jak to w życiu bywa, krytyków obydwu wyborów znajdzie się sporo.
Może uznane będzie to za nie stosowne, ale przypominam, że to ja piszę ten życiorys, że w tym miejscu wspomnę o moich dwóch jamniczkach sukach, ciemno – długowłosych Buli i Mogli. Towarzyszyły mi piętnaście lat, na dobre i złe. Byłem do nich bardzo przywiązany i dbałem o nie. To dzięki nim odbywałem długie spacery i nabierałem nie tylko kondycji, ale i zdrowia. Ich śmierć Buli 21lipca 95 a Mogli 23 października 98 głęboko przeżywałem. Wieczne odpoczywanie.
Kilka miesięcy po śmierci Magdaleny wynająłem pokój miłemu małżeństwu Państwu Alicji i Wojciechowi Stockingerom, pracownikom niedawno rozwiązanego Radia Wolna Europa. Znajomość przerodziła się w serdeczną przyjaźń trwającą do dnia dzisiejszego. Godne to zanotowania, gdyż w obecnych czasach należy to do zjawiska już obumierającego.
( Niestety już nie żyją – 2024. Bardzo jest mi ich brak!!!!!)
Obywatele Niemieckiej Republiki Federalnej przeżywającej boom gospodarczy, pozbywali się wszystkiego co doskonale funkcjonowało i prawie było nowe, kupując w to miejsce jeszcze lepsze i nowsze. Piwnice mojego gimnazjum pełne były takich zbędnych rzeczy.
Z tych to zapasów i darowizn wyposażyłem nowo powstające gimnazjum o profilu harcerskim w Koninie, szkołę podstawową w Cięcinie koło Żywca, salkę parafialną w Szczecinie, zaopatrzyłem w środki czyszczące Integracyjne Przedszkole Zdrowia w Szczecinie i Szpital na Pomorzanach w Szczecinie. Nie wspominając o wielu ?wsparciach? indywidualnych.
Z przykrością muszę się cofnąć do lat stanu wojennego. Pomoc obywateli RFN w postaci milionów paczek wysłanych do kraju była imponująca i godna pamiętania po wszechczasy. Emigrując, zostałem zaopatrzony w długą listę adresów osób potrzebujących wsparcia. Namówiłem do tego wielu Berlińczyków. Bardzo chętnie i spontanicznie to czynili. Niestety wstyd o tym mówić, chociaż w każdej paczce umieszczaliśmy prośbę o potwierdzenie odbioru, NIKT się o to nie pokwapił. Moje tłumaczenie, że paczki są rozkradane nie tylko przez pracowników kolei, poczty ale także przez ZOMO, Służbę Bezpieczeństwa i wszelkich złodziei innych maści, spotykało się z niedowierzaniem. Przecież część paczek dostarczana była prosto do rąk odbiorców poprzez różne organizacje charytatywne, prywatnych przewoźników! I znowu ukazała się jedna z wielu naszych polskich wad narodowych ? arogancja. I zapamiętana zapewne przez obywateli państw zachodnich.
Dwudziestego czwartego maja tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku poznałem w pracowni ortodoncji Akademii Medycznej na Pomorzanach pracującą tam Panią Urszulę Konkol, rozwódkę. Ściśle biorąc dwa razy tego samego dnia. Rano w letnim garniturze i w siwej brodzie, a po południu pięknie ogolony i ubrany sportowo. Za pierwszym razem współpracownicy Urszuli określili mnie jako starego dziada nie nadającego się dla Niej, potem było już lepiej, tym bardziej, że nie poznano mnie. Urszula także. Chwilę porozmawialiśmy i właśnie ta chwila zadecydowała o dalszych moich, a potem naszych losach.
W tym momencie liczyłem sobie pięćdziesiąt dziewięć lat a Urszula o sześć lat mniej. Czy określenie miłość od pierwszego spojrzenia jest tylko miłym powiedzeniem, przenośnią poetycką czy rzeczywistością? Czy miłość zarezerwowana jest tylko dla młodych? Czy miłość sześćdziesięciolatków jest wstydliwa, niestosowna, śmieszna? Nie mam żadnych skrupułów by powiedzieć zakochałem się od pierwszego wejrzenia! Uczucie było tak silne, jak zawsze gdy kochałem na zabój. I podam tutaj receptę utrzymania takiej miłości codziennie całuj żonę kilka razy i mów, że ją kochasz! Niezależnie od wieku.
Zaprosiłem Urszulę do Berlina, a potem na wakacje na Węgry do mojego domu. A potem oświadczyłem się i zaproponowałem małżeństwo. Pod jednym warunkiem, że ślub odbędzie się bez rozgłosu, bez powiadamiania mojej rodziny. Takie ?tempo mogłoby wydawać się wielu niestosowne?. Wolałem uniknąć ewentualnych uwag i plotek. Urszula, co należy zaznaczyć, proponowała poczekać jeszcze rok. Ale to ja byłem niecierpliwy i to ja usilnie nalegałem na ślub. 30 grudnia 1995 roku w Urzędzie Stanu Cywilnego Szczecin- Pogodno powiedzieliśmy sobie sakramentalne tak.
Latem następnego roku wysłaliśmy z Budapesztu wiele kartek pocztowych z zawiadomieniem o naszym ślubie ….właśnie wziętym w Ambasadzie Niemieckiej. Bajeczka była fantastyczna i romantyczna. Urszula jest córką znanego, lubianego i doskonałego, nie żyjącego już, aktora austryjackiego Paula Herbirgera.
Przez okrągłe siedem lat, każdego weekendu podróżowałem samochodem na trasie Berlin Szczecin – Berlin. Urszula mieszkała i pracowała dalej w Szczecinie. Ponieważ Jej zarobki nie były rewelacyjne, zaproponowałem by odeszła na wcześniejszą emeryturę i spróbowała sił w prywatnym biznesie. Przekonałem Ją, że produkcja i sprzedaż langosza, to takie węgierskie placki drożdżowe rzucane na roztopiony smalec i podawane z serem tartym, czosnkiem, kwaśną śmietaną, i co wymyśli jeszcze fantazja kulinarna, przyniesie nam fortunę.
Uzyskałem pożyczkę w Deutsche Bank i kupiliśmy pawilon na osiedlu Słonecznym.
Potrawa była absolutną nowością na rynku polskim, a więc wymagała intensywnej reklamy. A na to pieniędzy nie mieliśmy. Po drugie punkt okazał się do d…. W tej sytuacji wycofaliśmy tak szybko jak to było możliwe, ratując resztki majątku. Nie łatwo nam było przyznać się do porażki i gdy nadarzyła się okazja w Świnoujściu (zawarliśmy układ z właścicielką pustego pawilonu ? pół na pół) wznowiliśmy działalność.
Punkt sprzedaży mieliśmy wspaniały i dogodnie położony przy wejściu na plażę, o wystroju węgierskim, z pięknym ogródkiem, muzyką madziarską, oflagowany chorągwiami polską, węgierską i europejską. Wieczorem na stołach świeciły lampy naftowe. I mieliśmy duży wybór langoszy, produkowanych na miejscu, na zamówienie. Naszą dewizą była absolutna uczciwość i jak najlepsze składniki spożywcze. Nawet przyprawy były oryginalnie węgierskie. Wydawało się, że tym razem trafiliśmy w dziesiątkę. Cieszyliśmy się sporą popularnością, i mimo że nie taką na jaką liczyliśmy, to jedni z nielicznych zamknęliśmy bilans z lekką nadwyżką. Rokowało to dobre nadzieje na przyszły sezon.
A ten okazał się katastrofalny. Wokół przybyło punktów gastronomicznych, miasto podniosło drastycznie podatki, zdrożał prąd, woda i zmienił się … profil społeczny wczasowicza. Dominowali tak zwani dresowcy wychowani na frytkach i hamburgerach. Poza tym wspólniczka, nie tylko że namawiała nas do obniżenia kosztów produkcji przez oszukiwanie klientów, ale posądzała nas o przywłaszczanie utargu. Tak zakończyła się próba bycia kapitalistą. Opisałem to w mojej książce „Karczma Pod Krzywym Ryjem” w opowiadaniu „Kurort”
10 listopada 1996 urodziły się bliźniaczki Urszula i Alicja Konkol. Chociaż jestem przyszywanym dziadkiem, to jednak jestem dla nich dziadkiem i kochamy się wzajemnie. Za parę dni idą do szkoły. Zaczyna się dla nas trudny i odpowiedzialny etap życia. Wnuczka moja, córka Tibora, Balbina Jagielska (a może już zmieniła nazwisko?), nie mieszka już u swojej matki i studiuje w Berlinie. W jakże chorej nienawiści do mnie i śp. Magdaleny została wychowana! Czekam wciąż, że odezwie się i wyjaśnię Jej wiele spraw. Mimo przekazania Jej zdjęć i dokumentów oraz listu z prośbą o spotkanie, nie odezwała się do dzisiaj (2006) (2024)
W maju 2001 roku na 46 Międzynarodowych Targach Książki w Warszawie wydawca Cindarella Books zaprezentował świeżo wydaną moją książkę „Karczma Pod Krzywym Ryjem”, a promocja jej odbyła się w Szczecinie w „Klubie 13 Muz”
22 czerwca 2001 w Berlinie Tomasz poślubił Szczeciniankę Grażynę.
Zbliżał się nieuchronnie ostatni dzień pracy w moim życiu – 28 czerwca 2001 roku. W dniu moich sześćdziesiątych piątych urodzin przechodziłem na emeryturę. Szczerze powiem, że z chęcią pracowałbym dalej na mojej państwowej posadzie, woźnego gimnazjum, a trwało to trzynaście lat. Niestety przepisy prawa niemieckiego na to nie zezwalały. Urszula kupiła większe mieszkanie, a ja powoli przewoziłem moje drobiazgi, obrazy, porcelanę, książki do Szczecina.
W tym samym czasie dyrektor Hermann – Ehlers- Gymnasjum Pan Peter Hellmann także szykował się na rentę (emeryturę). Jemu to zawdzięczam, że zatrudnił mnie w szkole i jestem mu za to niewymownie zobowiązany. Był nie tylko wymagającym dyrektorem, i słusznie, ale duszę i ciało miał pruskie. I to było powodem wielu konfliktów między nami.
Pan Peter Hellman świetny pedagog, o dużej kulturze osobistej, kontrowersyjny dyrektor dla nauczycieli i uczniów, administrował szkołą doskonale. Był perfekcyjnym urzędnikiem pruskim. Biurokracja była świętością. Porządek też i chociaż nie miałem z nim łatwego życia, każąc mi na przykład usuwać ziarenka piasku z ceglastych alejek szkolnych, to szkoła dzięki jego polowaniom na woźnego, była wzorowo czysta.
Mury zewnętrzne i ściany wewnętrzne szkoły, a szczególnie punkty słabe jak toalety, pozbawione były graffiti co było już bezspornie moją zasługą. Na podwórzu nie leżał najmniejszy śmieć.
Muszę przyznać, że w czasie dyżurów w sekretariacie, gdy sekretarki chorowały, rozmawiałem z nim na wiele tematów, chociaż moja nie zbyt dobra niemczyzna, nie pozwalała mi się jasno i precyzyjnie wypowiadać. Był wszechstronnie uzdolniony. Grał w orkiestrze szkolnej na saksofonie, opanował do perfekcji komputer. Mówił kilkoma językami. Był absolutnie nie przekupny. Nie obchodził urodzin w szkole, nie przyjmował kwiatów ani innych prezentów. Narzucił sobie dyscyplinę nie tylko pracy, przesiadując w szkole do późnych godzin wieczornych, ale odżywiania, twierdząc, że nadmierne jedzenie rozleniwia, więc wypijał kilka szklanek herbaty, zjadał kilka jabłuszek. Tylko w domu pozwalał sobie na obfitą kolację. Ale jakie miał wady?! Pruski dryl, pruską mentalność. Ograniczało to jego horyzont myślowy, powodując świadomość nieomylności, zgubnej w skutkach, prowadzącej nieraz do ośmieszania się.
Na zakończenie niech mi będzie wolno pochylić z szacunkiem głowę przed wielkimi ludźmi, którym komunizm bolszewicki zawdzięcza upadek Janowi Pawłowi Drugiemu, Helmutowi Kohlowi, Rolandowi Reganowi i Margaret Tatscher. Wystawiłem Im pomniki w moim sercu!
Chciałbym też podziękować pułkownikowi Ryszardowi Kuklińskiemu za jego odwagę i Służbę Ojczyźnie. Panie Pułkowniku, z szacunkiem chylę głowę przed Panem!
Pragnę też przeprosić narody Czeski i Słowacki za haniebną polską napaść i okupację w roku 1968. Byłem w tym czasie z Wami całym sercem.
Moje możliwości fizyczne i finansowe wyczerpały się, a intelektualne ograniczyły się do samotności. Jestem emerytem poza jakimkolwiek układem społecznym i towarzyskim. Głęboko jednak wierzę w młodych Polaków, tych co pilnie się uczą i pogłębiają swoją inteligencję. Wierzę w ich odnowę moralną i duchową. Ja już tego nie dożyję. Pozostaje mi tylko WIERZYĆ.
10 grudnia 2003 roku ukończyłem nową bajkę pt. Króliczek Pure Wool . Wydrukowałem swoim sumptem cztery egzemplarze. Jest przeznaczona na Gwiazdkę dla moich wnuczek Ali i Uli, uczennic już pierwszej klasy szkoły podstawowej, które tą bajkę ilustrowały!
27 stycznia 2004 roku zabrałem się do mojej wielkiej powieści, o umownym tytule Saga Siedmiogrodzka. To wielkie i poważne zadanie. Czy podołam? Ale należy czymś wypełniać czas emeryta.
W roku 2011 -15 października w sanatorium Trassenheide ukończyłem pisanie. Warszawskiej Firmie Wydawniczej w Warszawie zleciłem druk tej powieści i z własnej kieszeni opłaciłem, także dystrybucję. Firma ta OSZUKAŁA mnie i nie otrzymałem tantiemów za sprzedaż, a nawet bez powiadomienia mnie opublikowała II Wydanie – oczywiście przywłaszczając sobie wszelakie zyski i nie reklamowała powieści, do czego była zobowiązana umową!!!!.
18 lutego 2004 roku o godzinie 4,29 w Berlinie urodziła się Emma, córka Tomasza i Grażyny. Druga moja wnuczka. Ważyła 2980 g, wzrost 54 cm. Poród przebiegł bez komplikacji. Matka i dziecko czują się dobrze.
W tym wypadku omawiany przeze mnie wcześniej sen proroczy nie spełnił się. Nie urodził się chłopak. Ale … przecież żyje moja ukochana i nie osiągalna dla mnie wnuczka Balbina. Ma 20 lat. A może Ona urodzi syna? Sen może się jeszcze sprawdzić. A może Tomasz i Grażyna zdecydują się na jeszcze jedno dziecko?
8 listopada 2004 roku, opatrzony Św. Olejami, zmarł na zawał serca w szpitalu we Wrocławiu, mój brat Andrzej Jagielski. Pochowany został na cmentarzu Osobowice kwatera 136.
31 października 2004 napisałem dla wnuczki Emmy Książeczkę pod tytułem Niesamowite Wakacje. Mam nadzieję, że gdy dorośnie przeczyta ją.
Życie dopisywać będzie dalszą część.
Maj 2006 roku – i 2024 roku! a także dzisiaj – 19.06.2024
W dniu 4 czerwca 2024 roku zmarł mój najstarszy syn TIBOR. Przez wiele lat ( z niewiadomych mi powodów) nie odzywał się do mnie. Mimo Jego dziwactw kochałem go – jakby nie było mojego pierworodnego. Czekam na datę pogrzebu.. Już mi jest wiadomo – 7 sierpnia 2024 roku na cmentarzu w dzielnicy Hermsdorf.
18 czerwca 2024 roku zmarł mój kuzyn Paweł Hempowicz.
Pozostali ostatni z rodu – Wojtek Wiśniewski i ja.
Urszula czeka na operację kamieni żółciowych. Już po operacji udanej, a ja na wyjazd na Węgry do miasta Harkany – bo od trzech lat toczy mnie „upierdliwy” świąd. Tam są uzdrawiające wody mineralne – siarkowe!!! Niestety Urszula jest temu przeciwna, bo mam jechać sam, a Ona z powodu wieku nie chce. Trochę się sprzeczamy, może więcej niż trochę. Takie to życie!
Niestety nie pojechałem!!! Ale dalej tęsknię. Jak dożyję to w 25 roku – tam się wybiorę!!!!! Bo świąd trwa!!!!kalendarzowego
UMARŁ ANDRZEJ MILCZANOWSKI – 22 LIPCA 2024 ROKU!!!!!!
Poświecę Jemu osobisty komentarz.